PROFIL
Historia recenzji i ocen użytkownika Ryber

obrazek
Whale to Look (edycja międzynarodowa)
Szybka i ciekawa. Blef/dedukcja?,
Whale to look jest kolejną wartą uwagi małą gierką od Oink games.

Gra jest mieszanką dedukcji i blefu, z odrobiną taktyki i losowości. Nie można jej traktować jako ciężkie wyzwanie intelektualne, raczej jako 30-minutowy filler. Wymaga jednak trochę więcej od graczy niż pozostałe gry imprezowe.

Rozgrywka trwa dwie rundy, podczas których gracze będą rozstawiać po planszy swoje łódki przeworzące turystów. Na koniec każdej rundy dostaniemy punkty, jeśli obok naszych statków pojawiły się wieloryb i/lub orka. Im więcej "naszych" turystów zobaczyło walenie - tym więcej punktów.

Miejsca, w których pojawiają się okazy są dyktowane największą lub najmniejszą liczbą ryb, te z kolei opierają się na liczbach na ukrytych kartach na planszy. Gracze w swojej turze mogą podejrzeć jedna kartę i ruszyć swoim statkiem, lub spasować.

Mając maksymalnie 5 ruchów pojedynczy gracz nie jest w stanie z całą pewnością poznać wszystkie karty zarybienia oceanu, więc sugerujemy się mocno okrojoną wiedzą, oraz - co stanowi kluczowy element gry - posunięciami naszych przeciwników.

Do rozgrywki dodane zostały drobne mechaniki, pozwalające zdobyć więcej punktów, takie jak kotwica czy wydarzenia (używane w drugiej rubdzie).

Gra, jak to bywa w przypadku Oink, jest bardzo poprawna estetycznie, minimalistyczna i zmuszająca do interakcji z innymi graczami. Posiada też, jak do tej pory, najwięcej komponentów ze wszystkich gier Japońskiego wydawnictwa, nadal miescząc się w kompaktowym pudełku.

Łatwe (ale nie banalne) zasady, szybkość rozgrywki i minimalizm wydania powodują że gra czesto może pojawiać się na stole.

+ wygląd
+ czas rozgrywki
+ interakcja
+ wydarzenia, urozmaicające 2gą rundę

- ciut za dużo tasowania/rozkładania
- losowość


obrazek
Merlin
Świetna zagadka przestrzenna,
Duetu Feld – Rieneck eurograczom przedstawiać nie trzeba. Feld – król suchego,
eleganckiego euro, znakomitego mechanicznie. Rieneck, autor kultowej Cuby i
równie kultowych Filarów Ziemi. Mistrz elegancji i klimatu. Czy to istne combo
świetnych autorów stworzyło równie świetną grę?

Król Artur jest już starcem. Potomka brak, więc szuka następcy, który godnie obejmie tron. Niestety królestwo podzieliło się na sześć pomniejszych księstw, a zdrajcy nieustannie spiskują, by siłą przejąć władzę. W Merlinie wcielamy się w jednego z rycerzy Okrągłego Stołu i będziemy musieli udowodnić, że to my, spośród wszystkich popleczników Króla Artura, najbardziej zasługujemy na objęcie sukcesji. Będziemy starali się to zrobić, poprzez walkę ze zdrajcami i szerzeniem własnych wpływów w poszczególnych księstwach.

Merlin, to z pozoru typowa sałatka punktowa. Mamy trzy kości, które sterują naszym jednym rycerzem i jedną kość, która steruje Merlinem. Oczka na wyrzuconych kościach to ilość pól, o które możemy przesunąć rycerza (bądź Merlina), na dość typowym rondlu z polami akcji. Dalej dzieją się jednak rzeczy o dużo ciekawsze, bowiem wszystko stanowi przestrzenną zagadkę, a kluczowa w tej grze jest kolejność wykonywanych akcji, umiejętność wykorzystywania bonusów, oraz najważniejsze – timing wykonywanych akcji. Merlinem bowiem ruszać mogą wszyscy, więc trzeba ocenić, w którym momencie najlepiej go wykorzystać.

O klimacie nie będę się rozpisywał, bo w sumie gdyby nie ilustracje – to by go nie
było wcale. Gra jest abstraktem, sucharem do dziesiątej potęgi. W Merlina trzeba się wgryźć, poznać zależności, a pierwszy kontakt z rozgrywką, może być bardzo
bolesny. Gracz ma wrażenie braku kontroli i nadmiernej losowości. Jednak gdy tylko grę się dobrze pozna, to nagle okazuje się, jak bardzo tą losowość można mitygować i jak bardzo ważne jest korzystanie ze sztandarów, by realizować swój plan. Bez sprawnego ich wykorzystania nie tylko nie ma szans na zwycięstwo, ale nie ma szans na płynną rozgrywkę. Bardzo ciekawa jest w grze interakcja, wzajemne wypychanie, a także fajnie rozwiązana większościówka w księstwach i na posiadłościach.

Dodatki do Merlina jeszcze bardziej go usprawniły. Queenie 1 jest w zasadzie
niezbędny. Tylko z nim walka o posiadłości nabiera sensu. W podstawce czuć
niestety, że są trochę „na doczepkę. Za to to, co robi z tą grą dodatek Arthur, to jest miazga! Podnosi poziom kombinowania o kilka poziomów do góry, czyniąc z Merlina ciężką grę, po której zmęczenie komórek mózgowych jest ewidentne.

Krótkie podsumowanie:
Zalety:
- Świetna zagadka przestrzenna.
- Satysfakcjonujące momenty, kiedy uda się wykręcić bardzo dobry ruch.
- Ładna oprawa.
- Bardzo dobrze zazębiające się mechanizmy.
- Ciekawa interakcja i wzajemne wypychanie na polach większościowych.

Wady:
- Spory downtime.
- Plansza jest bardzo kolorowa i jest na niej bardzo dużo informacji. Idzie się
przyzwyczaić, ale proces „adaptacji” trochę trwa.
- Karty misji są dosyć losowe. Czasami można niestety się na nich „zaciąć”. Trzeba
wtedy zacząć punktować na czymś innym, ale łatwe to jest jedynie w teorii. Takie
„zacinki” są rzadkie, ale się niestety zdarzają.
- Gra ma krótką kołderkę. Nie da się zrobić wszystkiego, a co gorsza – często nie da
się zrobić tego, czego by się najbardziej chciało.
I wreszcie na koniec sprawa najważniejsza. To nie jest gra, w którą gramy jak
chcemy. Jeżeli ktoś nie zbierał sztandarów, które dają elastyczność – może mieć
poczucie braku kontroli nad rozgrywką. Tutaj, niestety, zawsze trzeba być
przygotowanym na najgorszą ewentualność i w odpowiednim momencie korzystać z „ułatwiaczy”. Jeżeli ktoś oczekuje, że będzie robił co chce, że wszędzie będą modyfikatory do rzutu, to srodze się na Merlinie rozczaruje. Jest momentami bardzo ciężko i bardzo smutno, ale jednocześnie błędne decyzje gracza widać jak na dłoni i choć można psioczyć na bogów kości, to pretensje można mieć również do siebie.

Jednak w całym tym morzu trudności, jest też olbrzymia satysfakcja, gdy
wykombinuje się kilka fantastycznych ruchów i wyprzedzi oponentów na torze
punktowym.


obrazek
Tungaru
Połączenie worker placementu i dice placementu,
Gier euro na rynku jest wiele. Może nawet zbyt wiele. Trudno więc w tym morzu wyłowić oryginalną perełkę. Duet Luis i Stefan Malz dał nam tak fantastyczne gry, jak Rokoko, czy mocno niedocenione w mojej opinii Valparaiso. Wszystkie ich gry łączy jeden, wspólny mianownik – wykorzystują niby znane mechaniki w sposób oryginalny i nowatorski. Nie inaczej jest z Tungaru, najnowszą grą ich autorstwa. Grą trudną, od której łatwo się odbić poprzez nie intuicyjną mechanikę i... Popsutą niestety stroną wizualną (ale o tym za chwilę).

Tungaru rozgrywa się gdzieś na wyspach Pacyfiku. Mamy tu społeczność, którą chcemy osiedlić na nowym archipelagu, zapanować ekonomicznie i kulturowo. Wszystko w bajecznej oprawie Andy’ego Bosleya, którego ilustracje, większość kojarzy z przepięknym Everdelem.

Tungaru to połączenie worker placementu i dice placementu, ale trochę inaczej to wygląda niż zwykle. Oczkami na kościach płacimy za konkretne akcje, ale możemy je wykorzystać wyłącznie wtedy, gdy nasza łódź dopłynie do konkretnych wysp. Łodzią możemy manipulować i dopływać do konkretnych wysp. Jednak większość akcji głównych otrzymujemy za pomocą kart, które to karty też muszą zostać opłacone konkretną wartością na oczkach. Na całe szczęście manipulacji wynikami na kościach jest sporo, więc tylko od naszego sprytu i reagowania na ruchy przeciwników, zależy nasze zwycięstwo. Tungaru ma dosyć proste zasady, ale przez oryginalność niektórych rozwiązań, przyzwyczajeni do klasycznych gier worker placement – możemy się w tym wszystkim pogubić. Diabeł tkwi tu w szczegółach i w wymyśleniu jak najlepiej się „skombić” i w jaki sposób naklepać więcej punktów niż przeciwnicy. Niestety nie jest to też gra, w którą wejdziemy z marszu. Punktowanie i budowanie własnego silniczka nie jest proste. W Tungaru trzeba się wgryźć. Poznać zależności. Pierwsza rozgrywka jest trochę po omacku. Ale każda kolejna partia pokazuje nam ile jest możliwości punktowania i jak bardzo ważna jest obserwacja tego, co robią przeciwnicy. Gra zamienia się w bezpardonowy wyścig po kafelki z najlepszymi „specjalistami”! Dawno żadna gra tak bardzo nie urosła w moich oczach, po każdej kolejnej partii. Niestety, przed przyznaniem najwyższej oceny, wstrzymuje mnie projekt graficzny. Momentami bardzo nieczytelny i wprowadzający graczy w błąd. Gdyby to było bardziej klarowne, bardziej eleganckie, to bardzo pomogło by tej grze. Niniejszym 8/10, z zastrzeżeniem, że gdyby nie spaprano tutaj wielu elementów wizualnych, to byłaby 9.

Zalety:
- Oryginalne rozwiązania mechaniczne.
- Kapitalna oprawa. Gra, szczególnie w wersji deluxe, jest po prostu śliczna!
- Ciekawe punktowanie.
- Super ciekawe decyzje i emocjonujący wyścig po najlepiej punktujące kafelki.

Wady
- Ikonografia nie jest do końca intuicyjna.
- Sporo elementów wizualnych i oznaczeń na planszy wprowadza graczy w błąd.
- Punktowanie, szczególnie na „kwiatkach” nie jest intuicyjne i instrukcja nie wyjaśnia wszystkich wątpliwości.
- Gra jest dosyć mózgożerna i z „myślicielami”, downtime może przytłoczyć.


obrazek
Urbanista
Zbudujmy punktujące miasto,
Urbanista jest jedną z katalogu gier „portfelowych” wydawnictwa Shy Button Games. Założeniem serii jest stworzenie pełnoprawnych gier planszowych składających się w całości z osiemnastu kart, ni mniej ni więcej. Każdy tytuł różni się natomiast od innych tematyką, mechaniką i typem.

Urbanista jest grą kooperacyjną dla 1-4 graczy, i już na wstępie zaznaczę, że przy każdej ilości gra sprawdza się świetnie. Na starcie losowe trzy karty z talii są wykładane rewersami do góry, ukazując punktacje na daną partię oraz cel punktowy do osiągnięcia. Awersy kart ukazują zawsze 4 rodzaje zabudowy miejskiej w różnym rozłożeniu oraz 1-2 drogi. Rozgrywka przebiega w turach, gdzie aktywny gracz wybiera jedną z trzech kart z ręki i dokłada w (prawie) dowolny sposób do miasta na środku stołu, pozostałe karty przekazując następnemu graczowi i samemu dobierając jedną nową kartę z talii. Miasto zaczyna się od losowej jednej karty wyłożonej na środek, i każda następna musi być dołożona do istniejącej, jednak może ją dowolnie zasłaniać (nawet całkowicie).

Celem graczy jest budowanie miasta w taki sposób, aby po zagraniu wszystkich kart osiągnąć cel wyznaczony przez karty punktujące. Stałymi źródłami punktów są największe grupy jednakowej zabudowy. Jednocześnie twórcy gry postanowili, że im więcej dróg w mieście tym gorzej, więc stracimy po 1 punkcie za każdą oddzielną drogę w naszym mieście. Do tego należy podliczyć punktowanie z trzech kart wyłożonych na starcie, i sprawdzamy czy udało się nam zdobyć liczbę punktów równą sumie ukazanej na tych kartach. Szkopuł tkwi w kartach punktujących – każda z 18 kart w talii ma inną zasadę punktującą oraz różną wartość celu punktowego. Niektóre karty dają nawet ujemne punkty za określone ułożenie kart.

Rozgrywka jest ciągłą łamigłówką, przeplataną trudnymi decyzjami. Każda zagrana karta musi być skonfrontowana z celami, bonusami i karami zasad punktujących. Analiza opłacalności i dowolność w układaniu powoduje burzę mózgów, niczym w Biurze Architektury i Planowania Przestrzennego. Konwersacja i konsultacja pomiędzy graczami jest dozwolona i nawet wskazana, ale czy zawsze pomaga?

Największymi plusami tego tytułu są niska cena, proste zasady, trudna rozgrywka, kompaktowość i szybki czas jednej partyjki. Gra sprawdza się w trybie solo tak samo dobrze, jak na więcej graczy. Minusem jest możliwość wystąpienia syndromu gracza alfa (nie dotyczy solo).

Doceniam to, co wydawnictwo uczyniło z tymi „kieszonkowymi” grami. Jak na 18 kart, przyjemności z rozgrywki mam niekiedy więcej niż z gier z 1000-em komponentów.


obrazek
Załoga
W kosmosie nikt nie usłyszy „nie gram w to”,
Załoga należy do tej grupy gier, które na pierwszy rzut oka nie zachęcają. Komponenty to talia 40 kart z ciemnymi obrazkami i druga, mniejsza talia 50 kart z samymi liczbami. Natomiast przy pierwszym wysłuchaniu zasad gra zaciekawia i intryguje.

Po pierwsze – jest to kampanijna gra kooperacyjna. Gracze wspólnie będą walczyć o wypełnienie 50 misji z pudełka. Po drugie – jest to gra w zbieranie lew, więc ma wspólną mechanikę z brydżem, wistem czy tysiącem. Wytłumaczenie zasad trwa 1 minutę, zrozumienie jak gra działa już ciut dłużej. Po trzecie – wszystkie karty z dużej talii (cztery kolory o wartościach 1-9 oraz 4 karty specjalne – rakiety) zostaną rozdane pomiędzy graczy – daje to ważną informację odnośnie tego co kto może mieć na ręku. Co prowadzi do czwartej i najważniejszej sprawy – zasady komunikacji pomiędzy graczami są ściśle ograniczone.

Fabuła gry jest marginalna, nawet najbardziej zatwardziały fanatyk czytania opisu tematycznego każdej misji znudzi się gdzieś w okolicy 10ej. Kampania jest prowadzona przy pomocy dziennika misji, który dokładnie określa zasady dla każdej z nich, po kolei wprowadzając coraz to nowe zasad i koncepty oraz zwiększając poziom trudności. Zazwyczaj misja składa się z odpowiedniej ilości kart misji, które są rozdysponowane pomiędzy graczy. Każda karta misji informuje, że dany gracz MUSI zebrać konkretną kartę. W każdej kolecje gracz rozpoczynający zagrywa jedną kartę, i w kolejności każdy następny gracz musi zagrać kartę w tym samym kolorze, jeśli taką posiada. W innym przypadku może zagrać dowolną. Po ostatniej zagranej karcie największa wartość w kolorze wyznaczonym przez pierwszego gracza zbiera dla właściciela daną pulę. Zebranie karty wyznaczonej przez misję zbliża nas do zwycięstwa. Wypełnienie wszystkich kart misji wygrywa rozgrywkę. Zebranie lewy z kartą którą inny gracz powinien zebrać natychmiast kończy misję przegraną. Jedyną informacją, jaką można się podzielić, jest informacja o posiadaniu jednej konkretnej karty z dodatkowym zaznaczeniem czy jest to nasza najniższa, najwyższa czy jedyna karta w danym kolorze. I tyle. Pozostała komunikacja, zarówno werbalna jak i nie, jest zabroniona.

Wygrana zależy w większości od taktycznego zagrywania kart i pamiętania/liczenia jakie już zeszły. Czasem element losowości przy rozdawaniu kart i dobieraniu misji przesądzi o wyniku rozgrywki. Trzeba być skupionym i czujnym, aby nie popełnić błędu. Przeciętny czas jednej rozgrywki to 5 min, więc szybko można spróbować ponownie bądź przejść do następnej misji.

Gra daje ogromnie dużo przyjemności z grania, jest szybka i nieskomplikowana. Po każdej misji, udanej bądź nie, występuje syndrom „zagrajmy szybko jeszcze raz”. Ze względu na wygląd, zasady i typ gry Załoga może być porównywana do The Mind, jednak jest od niej bardziej… określona. The Mind opiera się na instynkcie i intuicji, podczas gdy Załoga opiera się na inteligencji, czujności i matematyce. Gorąco polecam.


obrazek
Nevada City
Solidny kowboj-placement,
Do Nevada City zachęciła mnie mechanika - jestem fanem gier typu worker placement, gdzie kluczowym jest wyczucie czasu i zaplanowanie akcji. Drugim aspektem była możliwość budowania miasta przez graczy - sytuacja w której to ja mogę rozszerzyć wachlarz opcji dla pionków moich przeciwników, i będę na tym korzystał - miodność. Nasuwa się momentalnie porównanie do innych świetnych gier z tej kategorii - Lords of Waterdeep czy Caylus. Podczas gdy pradziadek Caylus jest wyżej w kategorii trudności gry, Lords of Waterdeep jest bardziej odpowiednie dla początkujących. Nevada City plasuje się w mojej opinii pomiędzy tymi dwoma tytułami jeśli chodzi o skomplikowanie.

Zasad do nauczenia się jest sporo, ale bardzo pomaga w tym intuicja. Reguły bardzo płynnie wynikają z tematyki gry, widać że autor na każdym kroku zastanawiał się "jak by to robili na dzikim zachodzie?". Jakoś komponentów jest standardowa, oprawa graficzna raczej poniżej dzisiejszych oczekiwań. Ku przestrodze - gra zajmuje ogromną powierzchnię na stole.

Akcja dzieje się w tytułowym mieście Nevada, gdzie wybudowane są tylko 4 budynki (startowe), i to od nas zależy jak to miasto się rozwinie. Każdy z graczy staje na czele modelowej kowbojskiej rodziny, składającej się z rodziców oraz dwójki dzieci - córki oraz syna. Różnych rodzin do wyboru jest wiele, każda charakteryzuje się innym rozdystrybuowaniem umiejętności i pionków akcji. Na uwagę zasługuje tutaj dobór imion i nazwisk postaci, potraktowany z przymrużeniem oka - jest m.in. John Whine czy Wyatt Earth. Miłośnicy westernów zapewne znajdą dużo więcej odniesień do popkultury.

Rozgrywka toczy się na przestrzeni 4 lat (lub 5 jeśli gra się w wersję dla dwóch graczy w wariancie zaawansowanym), i każdego roku, po kolei, każdy z graczy będzie aktywował jedną postać ze swojej rodziny, używając wszystkich znaczników akcji z danej postaci. Gdy wszyscy gracze skończą aktywację, następuje następna tura akcji. I tak w koło, aż się skończą postacie do aktywacji bądź minie 6 tura.

W ramach akcji można produkować surowce na swojej farmie bądź iść do miasta i korzystać z budynków. Właściciel budynku, w którym akcję wybierzemy, dostaje od nas opłatę wejściową, podczas gdy my wykorzystujemy umiejętność danego przybytku. Można więc m.in. sprzedawać plony naszych upraw, kupować dobra, budować nowe budynki, realizować kontrakty bądź zatrudniać pracowników tymczasowych. W zależności od członka naszej rodziny (bądź pracownika zatrudnionego), którego zdecydujemy się użyć, będziemy mieli różną liczbę pionków akcji oraz różne profity – jedni lepiej produkują srebro w kopalni, inni nie ruszają się z domu bez deski i podkowy, więc szybciej uda im się zbudować budynek lub wypełnić żądania kontraktu. Nie trzeba dodawać że najtańsze miejsca w mieście są dostępne tylko dla pierwszego odwiedzającego. Każdy następny będzie płacił już więcej. Urozmaiceniem rozgrywki są wydarzenia, które są odkrywane co tura, z których większość jest negatywna (np. podatki czy zatrucia marmoladą). Innowacyjny jest też system produkcji i rynku surowców – kosteczki losowane z worka decydują o ilości produkowanych surowców na farmie oraz o cenie tychże przy sprzedaży.

Ciekawym rozwiązaniem są karty punktujące na koniec gdy – jest ich o 1 więcej niż liczba graczy, i każdy z graczy wie dokładnie jaka 1 karta weszła do rozgrywki i jaka 1 karta została w pudełku. Posiadając taką informację może ciut ukierunkować swoją strategię, lecz ilości punktów z tych kart to zazwyczaj 2-4 za każdą. Przy końcowej punktacji rzędu 100 punktów to nie jest bardzo znaczące.

Jednym z wariantów gry zaawansowanej są pojedynki strzeleckie – nie pomiędzy graczami, lecz pomiędzy graczami a zbuntowanymi robotnikami lub zagubionym renegatem. Mechanika pojedynków opiera się na talii 8 kart – zainteresowani wyciągają i sumują ze swoimi umiejętnościami strzeleckimi – wyższa suma wygrywa. Tej samej talii używa się do hazardu w saloonach.

Gra nie jest trudna, surowce i dobra zdobywa się stosunkowo łatwo, a główny udział punktowy mają budynki i kontrakty, do których owe materiały są potrzebne. Parę mechanik jest ciekawych a rozgrywka (dla ogranych) jest płynna. Niestety gra nadal jest za długa jak na taki relatywnie prosty tytuł. Ze wszystkimi wariantami zaawansowanymi (które można dowolnie dołączać, co jest fajne) dodatkowo się wydłuża. Dla wytrwałych - to nie wada. Drobne wady natomiast występują w samym wydaniu gry - brak jest mnożników surowców, licznika rund i tur, licznika punktacji powyżej 50/100, komponenty gracza czarnego i granatowego przy słabym świetle są niemal niemożliwe do rozróżnienia.

Nevada City nie jest dla każdego - jest bardziej wymagająca niż Lords of Waterdeep, ma mniej negatywnej interakcji między graczami niż Caylus czy Carsson City, bywa 2 razy dłuższa niż Agrykola. Dla jednych to wady, dla innych zalety. Przy tym, spośród wymienionych gier, ma najsilniej połączoną mechanikę z tematyką. Ja zaliczam się do fanów tego tytułu.


obrazek
Wielki połów
Kiedy rzeka szybko rwie...,
Kupiłem Wielki Połów mojemu Tacie, jako prezent urodzinowy. Jest zapalonym wędkarzem (wprawdzie nie muchowym), więc prezent trafiony niemal w 100%. Sęk w tym, że instrukcja była jednak dla niego zbyt złożona, bo gra pomimo wyciśnięcia z tematu sporo - jest dość... SUCHA. Tytuł więc odleżał swoje na półkach rodziców, którzy w międzyczasie woleli grać w sprawdzony Ogródek i Fertility. W tej rzece musiałem więc zanurzyć się ja. Nauczyć zasad, przeczytać instrukcję, wszystko wytłumaczyć. Okazało się, że reguły są dosyć proste... Choć niezbyt intuicyjne, bo oparte na bardzo abstrakcyjnych momentami rozwiązaniach.

Rozegrałem na razie dwie partyjki, więc nie będę wypowiadał się o głębi, strategiach, modułach, a skupię się jedynie na wrażeniach i odczuciach. A te są niestety... mieszane.

Na wielki plus - wykonanie. Gra jest wyprodukowana znakomicie. Wszystkie komponenty wysokiej jakości, ilustracje i design graficzny - piątka z plusem! Gra na stole prezentuje się bardzo atrakcyjnie. Ikony są dosyć intuicyjne, choć niestety nie wszystkie. Działanie kart kamieni, kilkukrotnie musieliśmy sprawdzać w instrukcji, której układ i rozplanowanie informacji pozostawia niestety sporo do życzenia. Na plus również kilka oryginalnych pomysłów mechanicznych. Bardzo podobał mi się rondel akcji na kołowrotku! Znakomity i najlepszy pomysł w całym tytule! Niestety zalety skończyły się dla mnie mniej więcej dokładnie w tym miejscu. Gra nie ma wad (poza rozłożeniem informacji w instrukcji), po prostu w całej reszcie jest... Średniakiem.

Nie lubię mechaniki push your luck. To prawda. Ale tutaj mam w zasadzie pełną nad nią kontrolę i można się do tego przygotować. Nie chcesz ryzykować - spoko. Możesz sobie wszystko precyzyjnie zaplanować i ryzyka brak. Chcesz ryzykować - to płacisz za swoją głupotę. Ja nie podejmowałem żadnego ryzyka i wygrałem obie rozgrywki. Moi rodzice, a w szczególności mama - podejmowali ryzyko i wracali z połowu o "suchym kiju". Mina gracza, który po dobraniu trzech kart zacięcia, bez sukcesu, jest dosyć przykra. A "palenie akcji" w tym tytule jest dosyć niewybaczalne. To znaczy nie jest tak, że pusty haczyk od razu generuje przegraną, ale pozostali gracze, którzy grają rozsądniej - mają w tym momencie przynajmniej jeden ruch przewagi nad graczem, któremu się nie powiodło. Niestety emocje raczej jak na grzybobraniu. Ot - "komuś się nie powiodło". Lećmy dalej. Cała reszta czynności jest bardzo mechaniczna i jak wspominałem wcześniej - abstrakcyjna. Niby coś tam z tego tematu gdzieś przechodzi, ale powiedzmy, że jest to bardzo umowne.

Niemniej zabrakło mi w Wielkim Połowie najważniejszego dla mnie elementu zabawy przy planszy... emocji. Powiedział bym, że były "tak w połowie". Część rozwiązań jest bardzo przyjemnych i moment wykręcenia jakiegoś fajnego ruchu dostarcza na chwilę radochy, ale jednak nie doświadczyłem podczas rozgrywki żadnej ekscytacji. Brakuje też jakiegoś łuku dramaturgicznego, jakiejś zmiennej, która spowodowałaby, że inaczej wygląda początek rozgrywki, inaczej środek, a inaczej wygląda dobicie do brzegu. Niestety miałem wrażenie dojmującej monotonii. Powtarzania podobnych ruchów i robienia w kółko tego samego. Nie za bardzo czułem presji, a jedyny wyścig jaki miał miejsce, to ten o zdobycie największej ilości ryb, które dają punkty za większościówkę (zabijcie mnie, ale nawet nie pamiętam jak się ten łosoś nazywał).

Reasumując - trochę się rozczarowałem, ale... moim rodzicom gra przypadła do gustu. Im się podoba, a to najważniejsze. Ja niestety, przy wielu zaletach, jakie bez wątpienia Wielki Połów posiada, nie dostrzegłem w nim IKRY.


obrazek
Wicehrabiowie Zachodniego Królestwa
Dodatkowe kroki donikąd,
Gry z serii Zachodniego Królestwa do tej pory z łatwością odhaczały wymagania, by zdobyć popularność wśród rodzimych entuzjastów: wesołe ilustracje, przystępna cena, świeże mechanizmy rozgrywki. Wicehrabowie próbują podążąć tą samą drogą, ale przy okazj gubią gdzieś to co najważniejsze – przestają być dobrą, wartą uwagi grą. Chociaż na pierwszy rzut oka przypominają pozostałych reprezentantów serii, to w trakcie rozgrywki szybko idzie zauważyć, że coś poszło nie tak jak trzeba.

W grze dostępne są cztery akcje: handel, budowa, podpisywanie manuskryptów oraz arystokratyczne machinacje. Do wykonania każdej potrzebny jest inny zasób. Pierwsza ułatwia dostęp do pozostałych surowców, druga pozwala położyc nowy budynek na planszy, a trzecia z kolei zdjąć z niej żeton. Ostatni typ akcji polega na dołożeniu określonej liczby możnych do jednej ze stref w królewsim zamku, a następnie przesunięciu przebywających tam pionków do sąsiednich komnat. Powoduje to swego rodzaju reakcję łańcuchową, w wyniku której możemy doprowadzić własnych szlachciców do pól z premią oraz do wysokopunktowanego centrum zamku, a także wypchnąć pionki przeciwników na zewnątrz (wiąże się to z drobną rekompensatą). Zasady przemieszczania się pomiędzy strefami różnią się jednak w zależności od poziomu zamku. Kiedy więc większość akcji sprowadza się do zapłaty i natychmiastowego otrzymania nagrody, działania na zamku to osobna minigra, której reguły nie są intuicyjne, jako jedyna akcja posiada ona tez bezpośrednią negatywną interakcję. Ten brak symetrii pomiędzy skomplikowaniem akcji zaskakuje szczególnie dlatego, że gra z założenia oferuje różne drogi zdobywania punktów i rywalizacja w zamku nie jest obowiązkowa do zwycięstwa.

To jednak nie jedyny problem Wicehrabiów. Wykonywana akcja stanowi tylko część tury gracza, w której występuje znacznie więcej buchalterii. To gdzie i jakiej akcji możemy się podjąć zależy również od zagranych kart (oferujących zniżki) i ustawienia pionka wicehrabii na planszy, a za dodatkową opłatą aktywować można specjalne efekty z kart leżących na stole. Tradycyjnie dla serii w grze pojawia się też mechanizm konfliktu cnoty z zepsuciem moralnym, którego rozwiązanie zatrzymuje rozgrywkę i angażuje wszystkich grających. Wreszcie, jak na grę z budowaniem talii przystało, w trakcie ruchu warto poświęcić trochę uwagi dostępnych do zakupu kartom. To wszystko daje pole do rozbudowanych, długich tur, które znacząco zmieniają sytuację na planszy, ale także oznacza, że nawet przy wykonywaniu prostych zagrań trzeba pamiętać o małych szczegółach. Obie sytuacje mogą negatywnie wpłynać na długość rozgrywki i czas oczekiwania na ruch.

Trudno postawić Wicehrabiów Zachodniego Królestwa obok pozostałych gier z cyklu. To gra rozbudowana, w której jednak brakuje myśli przewodniej. Chociaż poszczególne mechanizmy są interesujące, to ich połączenie się nie broni – zabrakło odpowiedniego spoiwa. Sama rozgrywka jest żmudna, a skomplikowanie zasad łatwo prowadzi do pomyłek. Przyzwyczajeni do wcześniejszych gier fani serii mogą się odbić od mentalnego wysiłku, którego Wicehrabowie - całkiem niezasadnie - oczekują.


obrazek
Obscurio
Za drzwiami wyobraźni,
Któż nie pamięta Dixita? Ten imprezowy hit okazał się przy okazji kluczem do swoistej puszki Pandory. Pokazał twórcom gier, że umożliwiające szeroką interpretację ilustracje na kartach mogą stanowić dobrą podstawę rozgrywki, nawet jeśli pozostałe elementy rozgrywki są proste i wtórne. Ba, często główną zaletą nowej gry może być właśnie zestaw kolejnych obrazków, które można wykorzystać z innymi zasadami jeśli te przewidziane przez autorów nie okążą się tak samo interesujące. Z drugiej strony często nie są to wcale złe gry – lekka rozgrywka z przystępnymi zasadami pomaga przecież skupić się na najważniejszym aspekcie, czyli kreatywnej zabawie. Chociaz Obscurio do najbanalniejszych gier nie należy, to większość nowych pomysłów stara się służyć tej zabawie, a nie ją ograniczać.

Mamy więc bogato ilustrowane okrągłe karty, które reprezentują pomieszczenia za drzwiami w magicznej bibliotece. Celem gry jest kilkukrotne przejście przez własciwe drzwi, w czym grupie pomagać będzie milczący grymuar – gracz porozumiewący się jedynie za pomocą losowych kart. Główną przeszkodę stanowi natomiast zdrajca, który wykorzystuje podpowiedzi grymuaru do podstawienia fałszywych, ale wiarygodnie wyglądających drzwi, by następnie przekonywać do nich swoich nieświadomych towarzyszy. Co istotne, grymuar zazwyczaj może za pomocą kursorów wskazać konkretne szczegóły na swoich kartach-wskazówkach, a z kolei zdrajca będzie starał się utrudniać ich właściwą interpretację np. za pomocą filtra zasłaniającego kolory lub ograniczenia czasowego. Odczytywanie znaczeń i porównywanie obrazów może przebiegać więc na innego rodzaju poziomie, niż w podobnych grach, a także zmienia się w trakcie rozgrywki.

Ezoteryczny klimat gra stara się uzyskać nie tylko za pomocą fantasmagorycznych ilustracji na kartach, ale także pozostałym wykonaniem komponentów. Duża plansza, magnetyczne wskażniki, klepsydra, klaser do prezentacji kart dla zdrajcy – twórcy postarali się, aby samo obcowanie z grą było pewnym doświadczeniem. Oznacza to jednak, że pudełko jest sporych jak na imprezówkę wymiarów, potrzeba także odpowiedniej wielkości stołu. Nie jest to gra, którą można włożyć do plecaka i wyciągnąć na wycieczce. Z tego względu adresowana jest bardziej dla rodzin niż grup znajomych, chociaż samą rozgrywką powinna obronić się u różnych rodzajów graczy. Dla spróbowania co jeszcze da się zrobić w tym gatunku warto, a w razie co zawsze można zagrać okrągłą talią kart w Dixit.


obrazek
Disney Villainous
Złych gier diabli nie biorą,
Za Villainous stoi całkiem przewrotny koncept – gracze wcielają się w popularnych złoczyńców, którzy ścigają się w realizacji swoich niecnych planów. Tytułowi bohaterowie filmów Disneya i inne bardziej pozytywne postaci stanowią jedynie tło, są przeszkodą dla łotrów, którzy tym razem grają główne skrzypce. Jednocześnie każda znana "bajka" jest opowiadana osobno – nie ma tu wspólnej planszy czy talii kart, każdy gra na trochę innych zasadach, w nieco różnym tempie i z różnym celem zwycięstwa. Na papierze brzmi to ciekawie i odświeżająco. Trochę gorzej, kiedy już usiądzie się do samej gry.

Każdy z sześciu łotrów (a kolejni dostępni są w dodatkach) posiada własną talię kart oraz miniplanszę, po której przemieszczać się będzie jego pionek. Chociaż dostępne akcje są dla wszystkich takie same, to ich rozmieszczenie na planszetkach może mocno od siebie odbiegać, a różnorodność efektów kart dodatkowo wzmaga asymetrię pomiędzy graczami. Odrębne są także talie losu, na których kartach znajdują się zwalczający danego szwarccharaktera bohaterowie oraz inne przeciwności, które będą krzyżować jego plany. Ten element to też jedyna forma interakcji w grze – wykonując akcję losu na swojej planszy możemy zmusić pozostałych graczy do dociągnięcia tych problematycznych kart.

To jednak nie wystarcza, aby Villainous dostarczało wciągających rozgrywek. Często decydujemy się na wykonanie jednej najbardziej potrzebnej akcji, pozostałe traktując jako miły bonus – system ich wyboru nie pozwala na głębsze strategie. Także większość kart ma mało wyszukane efekty, jak proste modyfikatory statystyk czy generowanie surowców, a dodatkowo zazwyczaj występują w kilku kopiach. Bywają karty pozwalające na ciekawsze zagrania, ale w trakcie rozgrywki możemy na nie w ogóle nie trafić, a co dopiero mówić o skrzętnie zaplanowanym połączeniu ich efektów. Zazwyczaj niestety swoje ruchy kończymy bez satysfakcji, którą zazwyczaj można znaleźć w grach z zarządzaniem kartami na ręcę i elementem budowania tableau.

Kolejnych problemów grze dostarczają zróżnicowane cele i talie naszych nikczemników. To co miało być głównym atutem tak naprawdę prowadzi do braku balansu, a tym samym irytacji grających. Czasami gra potrafi się skończyć pozostawiając przegranych z poczuciem braku szansy na zwycięstwo. Niektóre cele wymagają zagrania unikalnych kart z talii i to w określonej kolejności – jeśli znajdą się one na spodzie talii, to automatycznie oznacza to przegraną. Inne postaci są pod tym względem bardziej elastyczne, ale nadal mogą się zablokować niezależnie od starań gracza. Nawet jednak przy szczęśliwym dociągu niektóre bezecne plany zwyczajnie sprawiają wrażenie łatwiejszych w realizacji od pozostałych.

Tak więc Villainous nie spełnia nadzieji rozbudzonych przez interesujący zamysł. Proste zasady i znane postacie pozwalają jednak na przyjemną zabawę z dziećmi, nawet jeśli samym wykonaniem gra zachęci także bardziej dojrzałego odbiorcę. Eleganckie, dość abstrakcyjne figurki filmowych szubrawców, oryginalne ilustracje na kartach oraz małoprzeciętną acz subtelna okładka stanowią najmocniejszą stronę gry. Nie ma co ukrywać, że byłoby lepiej, gdyby to samo można było powiedzieć o rozgrywce.


obrazek
Little Town
Trawa po drugiej stronie,
Worker placement – z twistem! To określenie stanowi już swoisty, rozpoznawalny wśród entuzjastów podgatunek gier. Popularne rozwiązanie w nieco zmienionej formie to sprawdzony sposób na zwrócenie na siebie uwagi przez nowy produkt. Little Town się pod tym względem nie wyróżnia, co oznacza, że właśnie stara się zaoferować coś świeżego w oparciu o bardziej utarte schematy. Jak wyszło?

Tym razem swoich robotników wysyłać będziemy na planszę w postaci siatki, aby aktywować wszystkie otaczające pola. Początkowo pozwoli to jedynie na zbieranie surowców, ale plansza szybko zapełni się budynkami, które pozwolą na przykład na wymianę zasobów na inne lub kupowanie punktów. Standardowo budowle te będą też przynosić dodatkowy dochód właścicielom, jeśli korzystać będą z nich inni gracze. Cały myk więc w takim stawianiu budynków, aby zachęcić przeciwników do ich odwiedzania, a także korzystne wykorzystywanie pól, które otoczone są użytecznymi lokalami. W trakcie rozgrywki takie miejsca będą się tworzyć w naturalny sposób, bo każdy będzie próbował skubnąć dla siebie kawałek tego tortu, ale co dobre nigdy nie trwa wiecznie. Plany przeciwników można pokrzyżować blokując co bardziej atrakcyjne pola, do czego najlepiej nadają się budynki punktujące w określonych momentach gry za sąsiędztwo. Potrzeba więc nieco elastyczności, bo poleganie na konkretnej kombinacji akcji może się źle skończyć.

Grę urozmaica losowy dobór budynków, różny w każdej rozgrywce – rozwiązanie zdecydowanie potrzebne. Czynnikiem hamującym sprawnie zbudowane silniki jest natomiast żywienie robotników. Jego pominięcie wiąże się z na tyle nieprzyjemnymi konsekwencjami, że skupienie się jedynie na efektywym generowaniu punktów nie wystarczy do zwycięstwa. Dodatkowo każdy z graczy otrzymuje tajne karty celów, a dążenie przez graczy do ich spełnienia pozytywnie wpływa na rozwinięcie gry za każdym razem w nieco w innym kierunku.

Little Town jest pewnym zaskoczeniem. Chociaż jest szybka, ma przystępne zasady i niezbyt rozbudowaną rozgrywkę, to cechuje się silną interakcją oraz gwałtownymi zmianami na planszy. Jest więc faktycznie inna niż standardowi reprezentanci gatunku i za to należą się pochwały. Nadal to jednak prosta, raczej rodzinna gra, przy której nie ma większego łamania główy. Zupełnie nie wyrożnia się także oprawą, chociaż drewniane pionki robotników wyraźnie odbiegają kształtem od standardowego meepla. Ostatecznie to eksperyment warty rzucenia okiem.


obrazek
Kolejowy szlak: Płomienna czerwień
O pisaku, który jeździł koleją,
Kolejowy Szlak to jedna z najlepszych gier typu roll&write. Jest tu wszystko, czego potrzeba: krótka rozgrywka, przystępne zasady, różne drogi punktowania. Dodatkowo zamiast ołówków i papierowych bloczków mamy suchościeralne mazaki i planszetki wielokrotnego użytku, które jednocześnie stanowią zasłonki! Sama rozgrywka natomiast nie ogranicza się tylko do spisywania licz lub zakreślania pól – naprawdę budujemy schemat dróg, które się krzyżują, rozgałęziają i zmieniają. Tak zarysowane pole gry przynosi na koniec znacznie większą satysfakcję, niż w przypadku bardziej abstrakcyjnych reprezentantów gatunku.

Rozgrywka przebiega bardzo prosto: mamy kilka rund na utworzenie sieci połączeń pomiędzy skrajnymi polami planszy tak, aby jak najlepiej spełnić punktowane cele. Budować będziemy zarówno tory kolejowe, jak i samochodowe autostrady. Dostępne w danej rundzie fragmenty dróg zależą od rzutu czterema koścmi, na których ściankach znajdują się proste, zakręty, rozgałęzienia i stacje przesiadkowe. Dodatko do wykorzystania mamy specjalne skrzyżowania, które mogą uratować beznadziejną sytuację, ale okraszone są one limitami, a ich stosowanie często przesuwa jedynie problemy w inne miejsce.

Punktowane na koniec są najdłuższe trasy obu typów, a także największa połączona sieć wyjazdów poza planszę oraz zapełnione pola w obszarze centralnym. Minusowe punkty otrzymać można natomiast za każdy odcinek urywający się nagle odcinek drogi. Gracze otrzymują więc jednakowe narzędzia, a zwycięzcą jest ten, któremu najlepiej uda się je wykorzystać. Wiąże się z tym trochę szczęścią ze względu na rzuty koścmi, ale przyjmuje to postać swoistego obstawiania, jakie rodzaje dróg będą jeszcze możliwe do zbudowania.

Gra zawiera także minidodatki ze specjalnymi koścmi. O ile Głęboki Błękit (osobna podstawka gry) wprowadza rzeki i jeziora, które stanowią dodatkowe źródło punktów i mogą nawet pomóc w budowaniu regularnych połączeń, to lawa i meteoryty w Płomiennej Czerwieni są bardziej bezlitosne. Mogą drastycznie zniszczyć to, co do tej pory udało się osiągnąć, ale za to ich umiejętne okiełznanie przynosi wymierne korzyści. Jest to o tyle istotne, że grając z kolorowymi koścmi mamy o jedną rundę mniej na wykręcenie dobrego wyniku.

Co tu więc dużo mówić – Kolejowy Szlak to kawał świetnej, intensywnej zabawy w zgrabnym, przenośnym pudełku. Największą wadą gry jest osobne wydanie dwóch wersji, przez co skompletowanie różnych wariantów oznacza kupno dwa razy tej samej gry (różnią się jedynie dodatkowymi koścmi). Pewnym pocieszeniem jest, że można wtedy grać aż w 12 osób, co w przypadku szybkiej gry z symultanicznymi turami nie jest wcale takim szalonym pomysłem. Ale większości graczy wystarczy jedno pudełko – w tym wypadku można kierować się poziomem bezwzględności dodatkowych zasad lub zwyczajnie preferowanym kolorem. Na dobrą sprawę trudno jednak się pomylić, bo to trzon zasad decyduje o geniuszu tej gry.


obrazek
Podwodne Miasta
Suche? Ociekające klimatem?,
Ostatnia gra autorstwa Vladimira Suchego – Pulsar 2849, pomimo świetnych recenzji, nie trafiła do mnie zupełnie. Była dla mnie nie tylko „sucha”. Była przede wszystkim absolutnie wyprana z tematu i emocji. Zagrałem dwa razy i miałem dosyć! Obawiałem się więc Podwodnych Miast.

Całkowicie niesłusznie, bo obecnie to dla mnie najlepsza gra minionego roku i jedno z najlepszych euro w historii! Z pozoru to bardzo klasyczny worker placement. Wysyłamy nasze znaczniki na pola akcji, akcje wspomagamy kartami i powolutku budujemy własną sieć położonych w głębinach aglomeracji. Co czyni zatem Podwodne Miasta grą wyjątkową? Żeby zbudować sprawny silniczek, trzeba tutaj nie tylko porządnie wszystko zaplanować, ale trzeba jeszcze szybciej skorzystać z odpowiednich pól niż przeciwnicy. I tutaj właśnie jest element, który wyróżnia tą grę od innych – interakcja. Samo budowanie miast i produkcyjnego łańcuszka to spore, palące zwoje, wyzwanie intelektualne. Ale prawdziwe emocje wyzwala kolejność graczy w turze i odpowiednie zajmowanie pól. Nie da się zrobić tu wszystkiego, więc ciągle musimy zarządzać ryzykiem i umiejętnie szacować co mogą w bieżącej turze zrobić nasi przeciwnicy. Gra staje się przez to niesłychanie emocjonująca i angażująca, bo zawsze w rękawie musimy mieć plan awaryjny. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze bardzo zmyślny system wspomagania akcji kartami i wyścig o cele!

Czy Podwodne Miasta ociekają klimatem? Może nie do końca, ale powiązanie tematyczne jest tu bardzo dobre. Ilustracje na kartach są świetne, ikonografia bardzo dobrze zaprojektowana i moje jedyne zastrzeżenie, to mizerna jakość kartonowych elementów. Jakość planszetek, a w szczególności pomocy dla graczy, woła o pomstę do nieba! Ale nawet ta łyżka dziegciu nie jest w stanie zaszkodzić świetnemu produktowi jakim są Podwodne Miasta. Absolutnie polecam!


obrazek
Dolina Kupców 2: Era Mistrzów Kupieckich
Dekonstrukcja gatunku,
To normalne, kiedy gra oferuje świeże spojrzenie na znany mechanizm, ale rzadko który tytuł przełamuje tyle utartych zasad, co Dolina Kupców. Deckbuilding, w którym zdobywamy nowe karty, żeby zaraz się ich pozbyć? Zakupione karty trafiają do ręki, a nie na stos odrzuconych? Ścigamy się po zwycięstwo, zamiast liczyć punkty na koniec? A rewolucyjne podejście do budowania talii to nie wszystko, co gra ma do zaoferowania. Ta niewielka karcianka stawia przede wszystkim na różnorodność, a druga część (stanowiąca samodzielny dodatek) jeszcze bardziej rozwija ten koncept.

Chociaż gra zawiera sześć osobnych talii zwierząt, to każdej rozgrywce będziemy używać tylko kilku z nich, w zależności od liczby graczy. Kolejne partie będą więc zupełnie inne, szczególnie, że zwierzęta różnią się między sobą w interesujący sposób. Już pierwsza cześć Doliny Kupców przynosiła oryginalne pomysły, jak polegające na rzucie kostką oceloty oraz kopiujące właściwości za każdym razem innej karty kameleony. Tym razem dostajemy na przykład sowy reagujące na zagrania przeciwników oraz leniwce, które swoje akcje wykonują z opóźnieniem. Próbowanie tak różnych kombinacji jest nie tylko interesujące, ale też skłania do próbowania nowych strategii.

Dolina Kupców wymaga pewnego przestawienia się, jeśli mamy doświadczenie w podobnych grach, ale zarówno zasady jak i przebieg gry nie powinny dostarczać większych trudności. Jednocześnie rozgrywka nie jest banalna. Potrzeba budowania straganów o coraz wyższych wartościach – ukończenie ósmego oznacza wygraną – zmusza do zastanowienia się nad każdą trzymaną kartą oraz rozgrywaną turą. Z kolei nowe karty mogą być interesujące nie tylko ze względu na efekt, ale także wartość oraz kolor, więc zwykle znajdziemy coś przydatnego, inaczej niż w innych deckbuilderach ze zmiennym rynkiem. Na plus zasługują też dość kreatywne pomysły na interakcję między graczami, chociaż niektórym będą mogły wydać się zbyt chaotyczne.

Co prawda gra nie oferuje wielkich tur i epickich zagrań, ale rozgrywka jest satysfakcjonująca i się nie przeciąga. Druga część stanowi świetny wstęp do serii, a dla posiadaczom wersji oryginalnej pozwoli na odświeżenie rozgrywki. Warto dać szansę - charakterystyczne zwierzaki i ich często zabawne towary zachęcają do wielokrotnych rozgrywek.


obrazek
Włościanie
Średniowieczny HR,
Włościanie to prosta gra karciana, która koncepcję różnych dróg rozwoju traktuje bardzo dosłownie. Nie jest to zarzut, bo jak się okazuje, takie podejście może się sprawdzić. Zatrudnianie pracowników o różnych specjalizacjach ma sens tematyczny, a także stanowi stabilny fundament dla ciekawej rozgrywki.

Trzon mechaniki stanowi łączenie kart osadników w ciągi produkcyjne – można na przykład przejść od pasterza przez prządkę i tkaczkę aż do krawca. Niektóre z tych łańcuchów będą krótsze, inne dłuższe, dostępne są także profesje samodzielne. Istotne, że karty wystawiać należy w określonej kolejności, a zagranie tych mocniejszych często wiąże się też z dodatkowym kosztem, płaconym właścicielowi odpowiedniego osadnika odblokowującego. Niektóre ścieżki rozwoju mogą się także rozdzielać – z owoców pracy górnika skorzysta zarówno kowal, jak i jubiler. A ponieważ do efektywnego rozwoju potrzeba bardzo konkretnych kart, to ich zdobywanie nie odbywa się przez losowy dociąg z wierzchu talii. Dostępni osadnicy czekają przy drodze, w razie niezadowalającego wyboru dobierać można również z wierzchu kilku stosów, przy czym już rewers karty wskazuje dziedzinę, z którą jest związana. Stosy wykorzystane są również do odmierzania czasu rozgrywki oraz aktywacji targowisk, w trakcie których gracze otrzymują punkty w postaci monet.

Nie są więc Włościanie grą skomplikowaną, a koncept zagrywania układów kart we właściwej kolejności jest interesujący i sprawdza się w praktyce. Niestety, ta prosta struktura obudowana jest mikrozasadami i ograniczeniami, które mogą prowadzić do pomyłek i wątpliwości. Karty uzupełniane są raz z przygotowanych stosów, kiedy indziej z rezerwy, za pomocą specjalnych symboli można zwiększyć limit zagrywanych kart, ale maksymalnie do pięciu, przy czym nie wszystkie karty do limitu w ogóle się liczą, natomiast rotacja osadników pomiędzy rundami w wariancie dla dwóch graczy przebiega zupełnie odwrotnie, niż przy grze w większym gronie. Także próba obejścia losowości nie w pełni się udała – rozwiązania ją ograniczające sprawiają wręcz, że jeszcze mocniej odczuwamy szczęśliwe trafy i przykre niespodzianki. Nie są to jednak wady, które zupełnieby grę skreślały.

Włościanie dają się lubić, a folwarczny temat i akcentująca go oprawa graficzna (gra wygląda jak przyniesiona z Cepelii) świetnie pasują do sielskiego charakteru rozgrywki. Prawdopodobnie w pierwszej partii zdarzy się coś pominąć, a kolejne nie zawsze będą sprawiedliwe, ale rozwój kolektywu pracowników w dalszym ciągu przynosi satysfakcję. Zawarte w pudełku dodatkowe warianty pozwolą także dłużej się cieszyć grą i lepiej ją dostosować do potrzeb. Wydaje się jednak, że grze zabrakło ostatecznych szlifów. W kategorii karcianek o takiej wadze jest już dużo sprawdzonych hitów, więc Włościanami zainteresować powinni się przede wszystkim entuzjaści gatunku.


obrazek
Valley of Kings Premium Edition
Przewracanie w grobie,
Czasem jedna reguła może zmienić wszystko – dynamikę rozgrywki, podejście do wykonywanych akcji, całe myślenie o grze i jej działaniu. Valley of Kings byłoby dość standardową grą o budowaniu talii, gdyby mały szczegół nie wywracał tej mechaniki do góry nogami. To deckbuilder, w którym jedyne źródło punktów stanowią karty wyrzucone z talii. Dosłownie pogrzebane w grobowcu, bo osobliwy temat gry czyni graczy możnymi starożytnego Egiptu, którzy chcą jak najlepiej się przygotować do wiecznego spoczynku.

To naprawdę tyle. Rozgrywka w Valley of Kings sprowadza się do kupowania kart po to, żeby je następnie usunąć z talii. Zgromadzone w grobowcu dobra mogą stanowić zestawy, punktujące zależnie od ich kompletności, lub pojedyncze artefakty o stałej wartości. Każda karta może być także wykorzystana do zakupu kolejnych lub dla swojego specjalnego efektu, ale to tylko dodatkowe narzędzia do osiągnięcia sukcesu. Efektywne pochowanie właściwych kart liczy się przede wszystkim.

Drugim, równie tematycznym, choć mniej rewolucyjnym rozwiązaniem, jest rynek kart w kształcie piramidy. Możemy dokonać zakupu tylko kart u podstawy, ale udostępni to nam natychmiast karty z wyższych warstw, które zsuną się w dół, aby uzupełnić miejsce. W połączeniu z innymi możliwościami manipulacji piramidą dostajemy interesujące decyzje nie tylko w kwestii wyboru karty, ale również umożliwienia sobie jej zakupu. A przecież inne akcje dostępne na kartach są równie przydatne i zachęcają do kombinowania! Spore znaczenie będą miały kolejność zagrywania kart i wybór, które z nich i na jakim etapie gry schować w grobowcu.

A wersja Premium gry zbiera wszystkie karty z samodzielnych dodatków! Do wyboru otrzymuje trzy osobne talie i dwa zestawy kart startowych. Rozgrywka z każdą z talii wyraźnie się różni, ponieważ stawiają one nacisk na inne aspekty rozgrywki. Po poznaniu kart można je również mieszać na rozmaite sposoby – na przykład podmieniając lub łączac ze sobą zestawy tego samego rodzaju. Wersja Premium dodaje także nowe karty artefaktów, oraz wariant z unikalnymi mocami faraonów dla każdego gracza. Wszystko to w odświeżonej oprawie graficznej, która na pewno pomoże w znalezieniu chętnych do rozgrywki. Tylko powiększony rozmiar kart jest zdecydowanie mniej praktyczny, a skutkuje on również masywnym jak na karciankę pudełkiem. To jednak niewielka cena za ostateczną edycję naprawdę dobrej gry!


obrazek
Mroczny Zamek
Zamek z piasku,
Rywalizacja, wyzwanie intelektualne, towarzyska rozrywka – po gry planszowe sięgamy z rozmaitych względów. Jednym z wzbudzających największe dyskusje jest eskapizm. Czy komponenty z kartonu, plastiku bądź drewna pozwalają na wsiąknięcie do wyimaginowanego świata w równym stopniu, co film lub książka? Co w ogóle czyni grę klimatyczną, gdzie leży granica? Czy dostrzeganie czegoś więcej w figurkach bądź ilustracjach to tylko kwestia wyobraźni? Mroczny Zamek wtyka kij w mrowisko i redukuje mechanikę do takiego stopnia, że zostaje praktycznie sam "klimat". Skoro to taki ważny aspekt, to przecież powinien obronić się sam.

Gra naprawdę ma minimum zasad. Polega po prostu na odkrywaniu kart z talii lochów i realizowaniu poleceń. Większość kart przedstawia kolejnych przeciwników, których pokonujemy za pomocą rzutów kostką. Właściwie jedyną decyzją w trakcie walki jest kto powinien odpocząć, by się nieco wyleczyć, co zwykle będzie oczywiste. Pozostałe karty to zazwyczaj testy atrybutów, również dokonywane kostką. Pojedyncze wybory toną w oceanie losowości – dla sukcesu znacznie większe znaczenie ma to, jaki przedmiot w ogóle wyciągniemy z talii, niż komu zdecydujemy się go przydzielić.

Atutem gry ma być więc oprawa i świat przedstawiony, które jednak nie do każdego trafią w równym stopniu. Pod względem graficznym Mroczny Zamek przywodzi na myśl gry sprzed kilku dekad, ale jest to świadome granie na nostalgii. A chociaż historia, którą opowiada gra, jest pełna klisz, to do fanów fantastyki nadal przemawiać będzie posępny świat, w którym złowrogie siły czekają za każdym progiem. Samemu wydaniu nie można też odmówić oryginalności – brak kolorów poza czernią i bielą oraz ogólna surowość komponentów zdecydowanie wyróżniają grę na tle konkurencji. Wraca więc pytanie – czy to wystarczy, żeby gra była wciągająca?

Dla "sucharzystów" Mroczny Zamek może wydawać się zupełnie podobny do rozbudowanych gier tematycznych, w których opowiadana historia jest ważniejsza od kontroli nad rozgrywką. Przy tym jest znacznie krótszy i bez zagmatwanych zasad, więc nawet lepszy! Przecież to to samo, ale przynajmniej wcześniej się skończy. Trudno jednak o kompromis, bo to właśnie "klimaciarze" bedą zapewne bardziej rozczarowani tym tytułem. Zapowiadane przez okładkę ponure przemierzanie lochów okazuje się czytaniem jedna po drugiej kart z pojedynczej talii. Wszelkie pułapki i walki z potworami sprowadzają się do rzutu tą samą kostką. I być może rzeczywiście za tematycznymi grami stoi coś więcej, niz wystylizowane ilustracje i bogate opisy. W Mroczny Zamek "sucharzyści" od biedy by zagrali ze względu na kolegów "klimaciarzy", ale dla tych drugich to z kolei będzie za mało.


obrazek
Najemnicy - Parszywa Drużyna
Brudna robota,
Gra nie musi być skomplikowana, żeby dostarczać frajdę. Najemnicy mają na siebie pomysł i nie próbują być niczym więcej. To prosta, szybka karcianka z dużą dozą interakcji. Działa tak jak trzeba, potrafi pozytywnie zaskoczyć – ale wcale nie tak łatwo się w nią wgryźć.

W grze ścigamy się, kto pierwszy zdobędzie określoną liczbę punktów, a te zdobywamy kompletując zestawy kart w każdym z pięciu kolorów. Ten prosty trzon zasad jest urozmaicony przez akcje specjalne uruchamiane zarówno przy okazji zagrywania kart do zestawów, jak i wymiany kompletów na punkty. Najciekawsze jednak, że im więcej mamy już kart danego rodzaju, tym silniejsza będzie związana z nim akcja. Staramy się więc doprowadzić do rundy, w której dzięki wzmocnionym efektom kończym kilka zestawów naraz lub przetrzepujemy talię w poszukiwaniu brakujących kart. A może zamiast tego pokrzyżować plany przeciwnika? W grze dostępnych jest sześć rodzajów najemników i wszystkiego trzeba próbować po trochu.

Niestety, to co powinno być zaletą gry nierzadko stanowi jej dolegliwość. Każda karta najemnika w określonym kolorze występuje w czterech kopiach, ale do swojej gildii możemy dodać tylko jedną z nich. Kiedy mamy więc wyłożonych przed siebie dużo kart i chcemy w końcu skorzystać z ich efektów w najsilniejszym wariancie, to na ręku pewnie mamy głównie duplikaty, których nawet nie możemy wykorzystać. Czasami przyjdzie nam obie dostępne w turze akcje zużyć na odrzucenie i dociąg nowych kart. Gra potrafi się więc zablokować w momencie, kiedy powinna być najbardziej interesująca. Satysfakcja z ukończenia zestawu jest mniejsza, jeśli zdecydował o tym fart, a nie skuteczne kombinowanie.

Głównym mankamentem jest jednak to, jak gra się prezentuje. Projekty zarówno okładki jak i kart pozostawiają wiele do życzenia. Trudno uwierzyć, że zdecydowano się wydać grę w takim kształcie. Tło kart, czcionka czy ikonografia są zwyczajnie brzydkie same w sobie, a dodatkowo nie tworzą spójnej całości. Same ilustracje postaci nie są złe i dobrze by się prezentowały, gdyby pozostała oprawa kart i pudełka nie była taka odpychająca. Oczywiście wygląd nie jest najważniejszy, ale wyższość mechaniki lepiej byłoby zaprezentować za pomocą bardziej surowego, minimalistycznego designu. Obecnie karty wyglądają jak szkolna prezentacja, w której uczeń koniecznie chciał wykorzystać wszystkie dostępne efekty wizualne.

Nie da się jednak ukryć, że Najemnicy to przemyślana gra, która znajdzie swoich zwolenników. Być może bardziej zachęcające wydanie pozwoliłoby na większy rozgłos. Jeśli przymknąć oko na oprawę oraz spowolniającą rozgrywkę losowość, to można przyjemnie pogłówkować nad zagrywaniem kart dla jak najlepszego rezultatu. Ostatecznie gra i tak jest krótka, a w razie niepowodzenia można się zrewanżować. Możną ją też łatwo łączyć z samodzielnymi dodatkami, z których każdy wprowadza karty postaci z innymi efektami, ale to z kolei wiąże się ze zwielokrotnieniem kosztów. W razie potrzeby większej różnorodności jest to jednak warte rozważenia.


obrazek
Paladyni Zachodniego Królestwa
Skrobanie rzepki,
Wiodącym motywem w tryptyku Zachodniego Królestwa jest konflikt prawości z łajdactwem, ale w Paladynach – czyli drugiej odsłonie trylogii – schodzi on na dalszy plan. Chociaż zatrudnianie wszechstronnych kryminalistów przyciąga podejrzliwość inkwizycji i może skończyć się długami, to jednak nie powoduje takiego napięcia, jak czarny rynek w Architektach lub zepsucie i cnota w Wicehrabiach. To gra o wykręcaniu wysokich wyników i na tym przyjdzie się nam skupić.

Głównym zasobem w grze są robotnicy w różnych kolorach, oznaczających ich specjalizacje. Będziemy je układać na polach akcji, uzyskując benefity, ale blokując sobie dane pole do końca rundy. Do wielokrotnego wykonania tej samej akcji potrzebujemy więc zarówno zdobyć potrzebne pionki, jak i usunąć te już wykorzystane. A skupienie na danym obszarze popłaca – kolejne akcje tego samego typu przynoszą większe korzyści, zresztą nie zdążymy zająć się wszystkim., Wyspecjalizowanie się ułatwiają także paladyni, spośród których co rundę wybieramy jednego, aby wzmocnił jedną z akcji lub obniżył jej koszt. Mamy więc do czynienia z optymalizacyjną łamigłówką, w której właściwe planowanie i korzystanie z nadarzających się okazji są kluczem do sukcesu.

Takie podejście nie do końca jednak współgra z całkiem pokaźną dawką losowości, która najsilniej objawia się w kartach murów – niektóre nagrody za fortyfikowanie potrafią być jednoznacznie lepsze od innych, lub przynajmniej bardziej przydatne na danym etapie rozgrywki. Drogi graczy o różnym szczęściu zaczną się też rozchodzić, bo interakcja w grze jest ograniczona. Gracze wykonują większość akcji na własnych planszach, a konkurować mogą o dostępne w rundzie karty, nagrody za zbudowanie niektórych budynków, a także łaski królewskie, stanowiące ogólnodostępne akcje. Trudno jednak aktywnie pokrzyżować komuś szyki – to bardziej wyścig po co bardziej potężne efekty, które przydają się każdemu. Czasami tylko można odrzucić kartę, która dałaby komuś innemu więcej punktów.

Z tych powodów rozgrywka, choć rozbudowana i róznorodna, zwyczajnie się przeciąga. Jest to szczególnie odczuwalne, kiedy komuś się poszczęści i jest w stanie wykonywać swoje ruchy, kiedy innym już skończyli się robotnicy. Być może gra powinna mieć mniej rund, sprawdzić mogłyby się również rosnące koszty po spasowaniu część graczy. W obecnym stanie jednak gra się za długo, a doskierająca losowość i brak interakcji tego nie uzasadniają. Paladyni najbardziej więc przypadną do gustu mniej konfrontacyjnym graczom, którzy od rywalizacji wolą rozwój własnego podwórka.


obrazek
Ganymede
Trzecia od Jowisza,
Ganimedes to ciało niebieskie większe od Merkurego, ale jest on jedynie księżycem, orbitującym wokół Jowisza, a nie słońca. Trochę podobnie do gry planszowej po nim zatytułowanej - Ganymede na pierwszy rzut oka może sprawiać wrażenie bardziej pełnoprawnej rozgrywki, podczas kiedy w rzeczywistości jest pozycją bardzo lekką. Czy to jednak wystarczający argument przeciwko niej?

Gra polega na zatrudnianiu profesjonalistów różnych dziedzin (pionki w czterech kolorach) i ich transporcie z powierzchni Ziemi do portów międzygwiezdnych na Ganimedesie, z obowiązkowym przystankiem na Marsie. Wszystko służy skompletowaniu załóg statków kosmicznych, które wyruszą poza układ słoneczny z misją osadniczą. W praktyce oznacza to dobieranie żetonów osadników i kart wahadłowców pozwalających na kilka podstawowych akcji, takich jak wzięcie pionka, przesunięcie go lub zamianę na inny kolor. Efekty te będą silniejsze w przypadku specjalizacji w konkretnym obszarze. Dostarczenie osadników we właściwych kolorach na Ganimedes pozwoli na odlot statku, co przynosi punkty i ewentualny mały bonus. Gra kończy się, kiedy któryś z graczy z powodzeniem wyśle cztery statki w przestrzeń.

Jest więc trochę decyzji do podjęcią i nie zawsze są one oczywiste. Który z dostępnych statków będzie lepszym wyborem – warty mniej punktów, ale pomagający w zapełnieniu kolejnego, czy może wysoko punktowany, ale tylko przy spełnieniu dodatkowego warunku? Czy postawić na silniejsze akcje za zbieranie żetonów i kart tego samego koloru, czy zignorować ten aspekt, zyskując elastyczność? A może dokonywać wyborów głównie na podstawie poczynań pozostałych graczy? Zarówno adaptacja jak i planowanie ruchów naprzód mogą doprowadzić do sukcesu. Także wzajemne pilnowanie się jest całkiem możliwe, szczególnie w dwie osoby.

I to cały Ganymede – gra z pozoru większa, niż w rzeczywistości. Zasady można przedstawić w parę minut, rozgrywka zwykle potrwa mniej niż pół godziny. Gra potrafi przynieść satysfakcję, a przy tym jest dość relaksująca – nie ma w niej dużego pola do konfrontacji i złośliwości. To wyścig, więc jak na wyścig przystało jest szybko. Z odpowiednim podejściem przynosi frajdę, ale nie spełni oczekiwań poszukujących czegoś głębszego.


obrazek
Najlepsza gra o kotach
Tym razem kot nie płakał,
Koty! Te towarzyszące człowiekowi od tysięcy lat zwierzaki stały się wręcz kulturowym fenomenem w erze Internetu. Nic więc dziwnego, że zaistniały również w obszarze gier planszowych. Najlepsza gra o kotach (niestety kolejny raz lokalny wydawca zdecydował się na niefortunny tytuł polskiej edycji) pozwala wcielić się w kociarzy, którzy chcą jak najlepiej zaopiekować się tymi milusińskimi. To mała, szybka karcianka, prosta do wytłumaczenia każdemu.

Obszar gry stanowi dziewięć kart z głównej talii rozłożone w kwadracie trzy na trzy, oraz trzy losowe karty z talii przybłęd. O ile po turze każdego gracza zwykłe karty będą uzupełniane, to trzy przybłędy są wszystkimi, której pojawią się w danej partii. Ruch polega na dobraniu wszystkich kart z wybranego rzędu lub kolumny. A karty są rozmaite: koty punktują tylko, jeśli zostaną poczęstowane ulubionym przysmakiem, natomiast kocimiętka, zabawki i przebrania stanowią zestawy, z których każdy ma inną zasadę punktowania. Jest jeszcze jedzenie, które służy (oczywiście!) do karmienia kotów, ale jego nadwyżka skutkuje ujemny punktami na koniec gry.

Chociaż na grę składa się niewiele komponentów i reguł, to nie jest ona zupełnie banalna. Decyzja, na którym typie kart się skupić, a co odpuścić, nie musi być oczywista. Na dodatek rzeczywista wartość kart zmienia się wraz z postępem rozgrywki – dobrane w ostatnich rundach koty czy jedzenie mogą popsuć dobry wynik, a nie zawsze uda się tego uniknąć. Znaczenie będzie mieć też umiejętne wykorzystanie kocich przybłęd, które charakteryzują się specjalnymi zasadami.

Najlepsza... to gra dla każdego – w końcu kto nie lubi tych futrzaków! Bliski tak wielu osobom temat powinien zrekompensować pretensjonalny tytuł i oszczędną oprawę graficznę. A sama rozgrywka jest przemyślana i potrafi wciągnąć. To pozycja bardziej do grania rodzinnego, ale sprawdzi się też jako odskocznia dla zapaleńców. Bardzo dobrze, że pojawiła się polska odsłona tej gry.


obrazek
Oceans (Deluxe Edition)
Podwodne życie z budowaniem silnika,
Gra wcale nie musi opowiadać o pokonywaniu potworów i ratowaniu świata przed przedwiecznym złem, żeby być tematyczna. Przykładowo, dynamika gier aukcyjnych i giełdowych potrafi dobrze oddać zagadnienie zmagania spółek w czasach rewolucji przemysłowej. Przedmiotem wdzięcznym dla klimatycznej rozgrywki jest także ewolucja i dobór naturalny – nie potrzeba skomplikowanych zasad, by wymusić na graczach ciągłe dostosowywanie do zmieniających się okoliczności. Oceans wystarcza trochę znaczników i dwie talie kart, by wciągnąć graczy w świat podwodnych stworzeń sprzed milionów lat.

Karty w grze reprezentują cechy ewolucyjne zwierzat, które pozwalają na przeżycie gatunku. Podzielone są one na dwie talie, bardziej uniwersalne i łatwiejsze do zagrania karty powierzchniowe oraz potężniejsze karty głębinowe, z których każda jest unikalna. Wraz z postępem rozgrywki zmianie ulegać będą warunki, w jakich znajdują się zwierzęta – dostępna liczba pożywienia zwiększa się lub zmniejsza, pojawiają się drapieżniki bądź pasożyty. Dodawanie lub podmiana kart uosabia adaptację morskich stworzeń do tych zmian. Gracze posiadać mogą nawet kilka różnych gatunków, ale zapewnienie przetrwania wszystkim naraz może być wyzwaniem.

Tura gracza polega na rozwinięciu posiadanych gatunków z użyciem jednej lub dwóch kart (w zależności od etapu gry), a następnie nakarmieniu jednego ze nich zgodnie z jego wydajnością. I do tego sprowadza się zagadka, ponieważ konsumpcja może aktywować cechy posiadane przez inne zwierzęta, takie jak czyściciele czy padlinożercy. Można więc żerować na ruchach innych graczy lub dążyć do symbiozy pomiędzy własnymi gatunkami – ważne, aby jak najwięcej z nich korzystało na żywieniu pozostałych. Te bierne efekty mają szczególne znaczenie ze względu na starzenie populacji, które następuje pod koniec tury. W tym momencie wszystkie gatunki gracza muszą utracić część zebranego pożywienia (odkładane jest ono jako punkty na koniec gry), chociaż tylko jedno z nich aktywnie je zdobywało. Jeśli któreś stworzenie nie jest wystarczająco wykarmione, to ostatecznie wymiera! A wodę dodatkową mącą karty głębinowe, które zwiększają różnorodność między graczami oraz stanowią element strategiczny – skuteczne wykorzystanie tych cech może wymagać przygotowania. Zagrywać można je jednak dopiero po kilku pierwszych rundach gry i to za dodatkowym kosztem.

I to się sprawdza. Rozwijane przez graczy zwierzęta zaczynają tworzyć ekosystem, w którym każdy ma swoje miejsce – nawet ataki drapieżników często przynoszą więcej pożytku niż szkody dla tej wspólnoty. Czasem jakiś gatunek wyginie przez nieostrożność lub wykluczenie, ale w grze o przetrwanie nie każdy może wygrać. Oceans nie ma jednak dużo złośliwości, a błędy dają się naprawić. Rozgrywka jest przyjemna i angażująca, a zasady łatwo przyswajalne (może poza nie zawsze intuicyjnym dobieraniem i zwracaniem żetonów pożywienia). To zdecydowanie pozycja warta uwagi – zdolna przystosować się do niejednej kolekcji.


obrazek
Insider
Nie tylko dla wtajemniczonych!,
Chciałoby się jeszcze w coś zagrać, ale zostało nieco ponad 10 minut do zamknięcia lokalu? To bez znaczenia, Insider i tak nie skończyłby się tylko na jednej partii. W tym przypadku krótki czas rozgrywki nie tyle pomaga zapełnić kończący się wieczór, co wzmaga syndrom "jeszcze jednego razu". Ta niewielka gra jest aż tak dobra!

Zasady gry tłumaczy się w moment: uczestnicy starają się wspólnie odgadnąć hasło (np. nazwa przedmiotu lub określenie pokrewieństwa), a następnie znaleźć tytułowego Insidera, który potajemnie poznał je na samym początku. Obie fazy rozgrywki mogą się nie powieść, ale o ile nieodgadnięcie hasła oznacza solidarną porażkę wszystkich grających, tak późniejsze dochodzenie może skończyć się zwycięstwem grupy lub samotnego manipulanta. Insider chce naprowadzić pozostałych graczy na właściwy trop, ale nie może być przy tym zbyt oczywisty. Do końca nie wiadomo, czy trafne pytanie (odpowiedzi "tak" lub "nie" udziela nadzorujący rozgrywkę Master) to oznaka dodatkowej wiedzy czy jedynie błyskotliwości pytającego. A może lepiej zaryzykować i "zdradzić" się na tyle bezczelnie, żeby aż trudno było w to uwierzyć? Jak w każdej dobrej grze blefu i dedukcji, Insider powinien wykorzystywać sytuację i emocje grupy na swoją korzyść.

W pudełku znajdują się jedynie żetony do przydziału ról, klepsydra oraz talia kart z hasłami – ale nawet te proste komponenty są zastosowane w grze w interesujący sposób. Pięciominutowa klepsydra zostaje obrócona w momencie znalezienia szukanego słowa, więc na dyskusję kto jest Insiderem zostaje dokładnie tyle samo czasu. Karty natomiast mają nadrukowane po sześć słów oraz cyfrę na rewersie - wierzch talii wskazuje więc hasło z wylosowanej karty, a następnie może być łatwo zasłonięty żetonem Mastera. To sprytne zastosowanie niewielkiej liczy elementów bardzo dobrze współgra z ich minimalistycznym designem, ograniczonym do geometrycznych wzorów w czerni, bieli i czerwieni. Insider znakomicie prezentuje się na stole oraz jest szalenie wygodny w użyciu.

Insider jest intensywny i pełen zwrotów akcji. Dostarcza okazji do śmiechu jak i do zastanowienia się. Nadaje się do gry z dziećmi, jak i na mocno zakrapiane imprezy. Samym wyglądem budzi zainteresowanie i mimo niewielkiego rozmiaru nie daje się zignorować. A potem zabiera dwie godziny z życia, chociaż miał "zająć tylko dziesięć minut". To trzeba znać.


obrazek
Point Salad (edycja polska)
Punkt za punktem,
Sałatka punktowa to początkowo pejoratywne określenie rodzaju gier, którego fani zdążyli przyjąć jako "swoje". Odnosi się do takich tytułów, w których każda akcja, nawet mało istotna, pozytywnie wpływa na końcowy wynik. Tworzy to sielankowy nastrój rozgrywki, która nagradza nie tylko optymalne posunięcia. Jest to podejście inne, niż w grach o "budowaniu silniczka", w których przez zbytnie skupienie się na zwiększaniu samego potencjału zyskiwania punktów może zabraknąć czasu na odpowiednie go wykorzystanie. To popularność terminu stoi zapewne za pomysłem na grę Point Salad, której twórcy potraktowali go bardzo dosłownie.

W Point Salad w ramach ruchu możemy dobrać ze stołu dwie karty warzyw, lub jedną kartę z warunkiem punktacji. Wybory podejmujemy więc w oparciu o dobrane cele, które mogą nagradzać specjalizację lub różnorodność, zachęcać do gromadzenia określonego typu warzyw lub przeciwnie – skłaniać do unikania niektórych z nich. Główny haczyk jest w tym, że karty stanowią jedną talię, więc kryterium punktacji jest na rewersie karty z warzywem. Znaczenie ma jednak tylko ta widoczna strona! Tym samym uzupełniając eksponowane warzywa "usuwamy" dostępne wcześniej karty punktujące, ponieważ zostają odwrócone. To ciekawe rozwiązanie nie zmienia faktu, że zasady są wręcz banalne – to gra z rodzaju tych, które prowokują pytanie, czemu dopiero teraz ktoś na "to" wpadł.

Czy jest więc Point Salad sałatką punktową? Raczej nie, gra jest na to zwyczajnie zbyt prosta. Co prawda większość ruchów skutkuje poprawieniem końcowego wyniku, ale to pochodna struktury rozgrywki – w końcu mamy do wyboru tylko dwie podobne do siebie akcje. Gra nawet nie próbuje stworzyć iluzji różnych dróg do zwycięstwa, żeby zarzut nagradzania punktami za robienie czegokolwiek miał rację bytu. Można upierać się, że gra dystyluje doświadczenie "dużych" sałatek do czystej formy, ale to sofistyka. W rzeczywistości nawet trudno wskazać jakieś cechy wspólne gry z gatunkiem, do którego aspiruje.

Na szczęście nie ma potrzeby oceniania gry przez pryzmat trafności dowcipu zawartego w jej tytule. Point Salad jest po prostu fillerem – na szczęście nie w kulinarnym znaczeniu tego słowa. Przy takiej lekkości rozgrywki równowaga pomiędzy decyzyjnością a losowością jest satysfakcjonująca. Ze względu na szybko zmieniający się stan gry nie zawsze wygra lepszy, ale błędne wybory odbiją się na kiepskim wyniku. W swojej kategorii to naprawdę solidny tytuł.


obrazek
Sanctum (edycja polska)
Gdzie diabeł nie może,
Demony! Zagłada! Piekielne ognie! Od okładki po projekt plansz graczy Sanctum nawet nie próbuje ukrywać inspiracji pecetowym klasykiem. Wcielamy się w śmiałków, którzy muszą przebić się przez hordy diabelskich pomiotów, by rozprawić się z przedwiecznym złem i przywrócić ład i porządek. Pod płaszczykiem mrocznej przygody skrywa się jednak pozbawiona bezpośredniej interakcji zagadka optymalizacyjna, której głównym mechanizmem jest zarządzanie wynikami rzutów koścmi, które możemy dość znacznie modyfikować. W celu likwidowania zastępów demonów, ma się rozumieć.

Rozwój postaci w Sanctum jest rozwiązany w naprawdę interesujący sposób. Za pokonanie danego demona możemy przesunąć jeden bądź więcej kryształów w odpowiadającym kolorze z wybranej zdolności w górę – na inną zdolność lub do ekwipunku. Po przesunięciu ostatniego kryształu odblokowujemy na stałe dany efekt. Możemy więc szybko zdobyć dalsze, potężniejsze umiejętności, ale w ten sposób utrudnimy sobie dostęp do pozostałych zdolności i zatrzymanych na nich kryształów, nieraz lepszym pomysłem będzie więc regularna progresja. Samych kryształów potrzebować będziemy z kolei do ekwipowania przedmiotów, które także otrzymujemy za wygrane walki (znajdują się one na rewersie kart z demonami). Nieużywane przedmioty możemy natomiast wymienić na eliksiry, które pozwolą nam dłużej walczyć bez odpoczynku.

Wyekwipukowani i rozwinięci dochodzimy do krańca wędrówki i nagle rozgrywka zostaje wywrócona do góry nogami. O ile utrata cennego życia (które rozstrzyga remisy na koniec gry) w trakcie pierwszych aktów wiąże się raczej ze sporym niefartem, tak walka z Lordem Demonów może bardzo szybko skończyć się śmiercią bohatera. Możemy co prawda podejmować większe ryzyko wcześniej, licząc na szybszy rozwój i lepsze łupy, ale wiąże się to nie tylko z potencjalnymi stratami jeszcze przed finałowym starciem. Demonów – i premii za ich pokonanie – jest ograniczona liczba, więc maksowanie własnej postaci odbywa się kosztem pozostałych graczy, którzy będą jeszcze gorzej przygotowani na piekło ostatniego aktu. Objawia się to nieco w formie dylematu więźnia: gracze mogą albo "współpracować" i spokojnie dotrzeć do bossa bez draśnięcia, ale i średnio przygotowani, lub mogą "zdradzić" i spróbować zgarnąć dla siebie więcej łupów - jednak jeśli wszyscy zdecydują się na zdradę, to zyskają mniej więcej tyle, co na współpracy, ale potencjalnie zbiorą dodatkowe baty.

Tak więc gra proponuje interesujące i dające satysfakcję rozwiązania w skali mikro – rozwój postaci, walka z demonami, a nawet starcie końcowe, choć nieco niepotrzebnie skomplikowane – ale zawodzi dynamika rozgrywki jako całości. Zamiast luzackiego hack'n'slasha mamy grę ciasną (choć losową) w której najlepiej bawić się można odbierając frajdę innym. Sanctum jest grą poprawną i ma swoje momenty, ale dla większości graczy raczej rozminie się z oczekiwaniami.


obrazek
Air, Land, & Sea
Mikromanewry,
Dobra mikrogra to produkt, obok którego trudno przejść obojętnie. Proste zasady i mała liczba komponentów, zwykle kart, potrafią ukrywać zaskakującą głębię, wystarczającą na wiele dających satysfakcję rozgrywek. Takie perełki zdarzają się niestety rzadko. Air, Land & Sea udowadnia, że ten gatunek nadal może zaskakiwać. W osiemnastu kartach udało się zamknąć ocean grywalności.

Karty różnią się między sobą siłą, przynależnością do jednego z tytułowych teatrów starć wojennych oraz zdolnością specjalną, natychmiastową bądź o ciągłym działaniu. Geniusz tkwi właśnie w tych efektach, które dają graczom spore możliwości kontroli rozgrywki poprzez naginanie zasad podstawowych, ale także budują napięcie, ponieważ nigdy nie wiadomo, co szykuje przeciwnik. Obaj gracze otrzymują bowiem tylko sześć losowych kart, do końca nie można więc być pewnym, z czym nam przyjdzie się zmierzyć – ale własna ręka może stanowić wskazówkę o słabościach drugiej strony.

Walka toczy się w trzech obszarach, ale do zwycięstwa wystarczy przewaga w dowolnych dwóch. Zazwyczaj karty możemy zagrywać tylko do przypisanego im teatru, ograniczenie to jednak można obchodzić na rozmaite sposoby, na przykład dokładając kartę rewersem do góry (jako joker o niedużej sile), a następnie ją odwracając. Możemy także utrudniać życie przeciwnika, uniemożliwiajac mu zagranie niektórych kart i odwracając te już położone. Ale siła Air, Land & Sea leży nie tylko w zręcznym zarządzaniu kartami na ręcę! Jedną z najistotniejszych decyzji jest złożenie broni. Każda kolejna zagrana karta to więcej punktów dla przeciwnika w razie porażki. Czasami lepiej odpuścić zmierzającą do klęski walkę i liczyć na powodzenie w następnej rundzie. A może od początku grać va bank i sprowokować oponenta, żeby to on tak pomyślał? Sama możliwość wycofania dodaje warstwę głębi każdemu zagraniu!

To naprawdę niesamowite, jak dużo Air, Land & Sea potrafi wycisnąć z wydawałoby się prostego konceptu. Konkurowanie o przewagi przypomina takie tytuły jak Battle Line i Hanamikoji, ale różni się od nich wyśmienicie dobranymi zdolnościami kart, jednocześnie ograniczając liczbę obszarów do trzech. Gra jest więc jeszcze szybsza i bardziej intensywna, nie tracąc zupełnie na wadze decyzyjności. I słusznie – rozegranie rewanżu jest jeszcze prostsze, a cieniutką talię kart łatwo schować nawet do kieszeni. Zaprawdę, mikro jeszcze nigdy nie było takie wielkie.


obrazek
Nowy Wspaniały Świat
Przyszłość w ciemnych barwach,
Korzenny Szlak, Siedem Cudów, czy może Terraformacja Marsa? Premiera Nowego Wspaniałego Światu prowokuje porównania do gier, które rzadko stawiane są w jednym szeregu. Poszczególne składniki gry rzeczywiście mogą przywodzić na myśl mechanizmy znane z innych tytułów, ale ostatecznie Nowy Wspaniały Świat inaczej rozkłada akcenty, tworząc własny charakter. Czy to jednak wystarcza?

Sednem zasad gry jest ustalona kolejność produkcji zasobów. Ponieważ za pomocą właśnie zarobionych materiałów mogę skończyć budynek wytwarzający potrzebną mi naukę, to w tej fazie zdążę jeszcze otrzymać pieniądze. Albo żółte kosteczki, ponieważ szybko zapominam o temacie gry i zwracam uwagę jedynie na kolory i symbole – zdecydowanie gra nie ma klimatu budowania dystopijnego imperium. Liczy się skuteczność i optymalizacja. Nowe karty otrzymuję w wyniku symultanicznego draftu i w przypadku każdej decyduję, czy rozpocząć jej budowę, czy też poświęcić dla kosteczki. Tylko jednej? Rzeczywiście przy kosztach niektórych kart to wydaje się niewiele, ale jeśli pozwoli mi to uruchomić wspomianą reakcję łańcuchową w fazie produkcji, to nabiera to większego sensu. Tak jak w "idealnych" społeczeństwach przyszłości każdy ma swoje miejsce, nawet jeśli jest tylko narzędziem w realizacji marzeń innych, tak nawet odrzucona karta nie jest nigdy zmarnowana.

I to właściwie tyle – Nowy Wspaniały Świat nie jest grą skomplikowaną. W pierwszej z czterech rund staramy się możliwie wzmocnić swoją produkcję, w każdej kolejnej coraz łakomiej zerkajać na drogie karty punktujące. Interakcja w grze poza draftem sprowadza się do rywalizacji o większości w produkcji poszczególnych zasobów, które nagradzane są żetonami przywodców – to jednak tylko kolejna waluta i źródło punktów. Nawet unikalne karty frakcji służyć mają jedynie do nauki gry i twórcy gry proponują wariant z jednakowym startem jako najbardziej prawidłowy.

Czy Nowy Wspaniały Świat zostanie w naszej świadomości równie długo, co tytuły, do których jest porównywany? Nie jestem przekonany. Główny mankament stanowi stosunkowo duża talia, której jedynie frakcja pojawia się w rozgrywce. W grze "ciasnej", stawiającej na efektywne wykorzystanie kart, takie rozdrobnienie nie może się dobrze skończyć - czasem po prostu nie ma z czego rzeźbić. Tak jakby gra nie mogła się zdecydować, czy nagradzać należy planowanie, czy elestaczność. Taka loteria prowadzi niekiedy do zupełnie niesatysfakcjonujących rozgrywek. Jeśli gra ma zagościć na półce na dłużej, to raczej lepiej szukać gdzie indziej.


obrazek
Londyn (edycja polska)
Zaciskanie pasa,
Gry karciane z budowaniem tableau wzbudzają duże zainteresowanie. Nowym pozycjom w tym gatunku nie jest trudno zdobyć swoje pięć minut w momencie premiery, ale przebicie się do kanonu to inna para kaloszy. Kiedy jednak mamy do czynienia ze znacznie spóźnionym polskim wydaniem drugiej edycji gry uznanego projektanta, to należy spodziewać się pewnego standardu. I rzeczywiście, Londyn nie zawodzi, łączac interesujące mechaniki z estetycznym wykonaniem. Nie jest to jednak gra wybitna.

Londyn, który dane nam budować w grze, to ten z okresu po Wielkim Pożarze. Klimat siedemnastowiecznej metropolii tworzą przede wszystkim piękne ilustracje na kartach gry, w tym na dużych kartach dzielnic, reprezentowanych przez najbardziej ikoniczne budowle. Na kartach oprócz budynków znajdziemy także przedstawicieli różnych rzemiosł, kluczowych dla odbudowy miasta, oraz biedotę, której z ręki pozbyć się najtrudniej. W trakcie rozgrywki przyjdzie nam także zaciągać pożyczki i walczyć z ubóstwem.

Rozwój miasta wykorzystuje kilka ciekawych rozwiązań, które jednak mogą pociągnąć za sobą pewne problemy. Do wystawienia karty z ręki musimy odrzucić drugą, tego samego koloru – może więc dojść do sytuacji, kiedy nie jesteśmy w stanie zagrać tych kart, na których najbardziej by nam zależało. Na dodatek większość kart po zagraniu wykorzystać będziemy mogli tylko raz, następnie są one odwracane, więc regularnie dane nam będzie zaczynać "od zera". Każda kolejna wyłożona karta wiąże się również z większym ubóstwem, które stanowi karę otrzymywaną za aktywację kart – ubóstwo ma jednak znaczenie tylko w końcowym podliczeniu punktów, pozostając bez wpływu na przebieg rozgrywki. Wszystkie te mechanizmy wprowadzają więc całkiem intrygującą dynamikę, ale w ich wyniku wielu graczy może prędzej odczuwać frustrację, niż satysfakcję. Jeśli ktoś nie doceni sposobu, w jaki Londyn jest podany, to łatwo może się od niego odbić.

Podsumowując, Londyn to to gra dla konkretnego odbiorcy. Zachęcające wydanie i znane nazwisko mogą być lekko zwodnicze, bo zdecydowanie nie w każdym gronie gra się sprawdzi. Fani budowania silniczka mogą się rozczarować jednorazowym użyciem kart, a miłośników luźniejszego podejścia zniechęci momentami bezlitosny aspekt rosnącego ubóstwa. Charakter rozgrywki sprawia jednak, że gra może stanowić dobre wprowadzenie do bardziej zaawansowanych tytułów projektanta. Spróbować nie zaszkodzi.


obrazek
Paranormal Detectives
Wywoływanie ducha na luzie,
Tajemnicza zbrodnia i grupa śledczych starająca się ją rozwiązać. Tylko jeden gracz zna okoliczności morderstwa, ale swoją wiedzę może przekazywać pozostałym tylko w zawoalowany sposób, ograniczony mechaniką gry. Niewłaściwe odczytanie wskazówek może nakierować graczy na błędny trop, a w dalszej kolejności doprowadzić do przegranej. Taki koncept rozgrywki to nic nowego wśród nowoczesnych gier planszowych. Gry takie jak Tajemnicze Domostwo czy Dochodzenie od lat goszczą na stołach i nie tracą popularności. Czy w tym gatunku jest jeszcze miejsce na innowacje? Paranormal Detectives pokazuje, że i owszem, urozmaicając rozgrywkę o więcej niż jeden element świeżości.

Każda partia gry to osobny scenariusz, w którym gracze będą mieli do odkrycia pięć okoliczności śmierci denata, w którego ducha wciela się jeden z nich. Do ustalenia są tożsamość sprawcy, powód zabójstwa, miejsce zdarzenia, przyczyna śmierci oraz narzędzie zbrodni. Tak naprawdę gra sprowadza się więc do odgadnięcia pięciu słów lub wyrażeń, ale zawsze układają się one w konkretną historię, opisaną bardziej szczegółowo na karcie scenariusza. Ze względu na z góry ustalone rozwiązania rozgrywki pudełko dostarcza zabawy na ograniczoną liczbę partii, ale jest ich stosunkowo dużo, a wykorzystane karty można zastosować ponownie w innym składzie jako duch, który i tak od początku zna odpowiedzi. Dodatkowe scenariusze można także znaleźć w nieobowiązkowej aplikacji na telefon.

To, co odróżnia Paranormal Detectives od powierzchownie podobnych gier, to brak elementu kooperacji oraz sposób przekazywania wskazówek. Zwyciężyć może tylko jeden z detektywów – albo wspólnie z duchem, jeśli uda mu się prawidłowo wskazać wszystkie okoliczności zbrodni, albo samemu, jeśli był najbliżej odpowiedzi w momencie końca gry. Dodaje to do rozgrywki kolejny wymiar, ponieważ gracze nie tylko ze sobą nie współpracują, ale nawet mogą próbować zmylić pozostałych, aby zwiększyć własne szanse na zwycięstwo.
Najistotniejszym wyróżnikiem gry są jednak metody komunikacji pomiędzy duchem a resztą graczy. Zamiast ograniczać się do jednego sposobu, jak przekazywanie ilustrowanych kart w Mysterium, duch ma cały arsenał możliwych akcji, spośród których detektywi wybierają jedną w momencie formułowania pytania. Odpowiedź może więc być przekazana np. ustawienie trzech kart tarota względem siebie, wskazanie liter na zmodyfikowanej planszy ouija, bezgłośne wypowiedzenie słowa ruchem warg czy ułożenie kształtu z szubienicznego sznura. Grający szybko mogą odkryć, że niektóre rodzaje wskazówek lepiej się nadają do odpowiedzi na konkretne pytania, np. za pomocą kształtu duch będzie lepiej w stanie pokazać miejsce lub narzędzie zbrodni, a nie powód, którym kierował się sprawca. Ponieważ jednak zasób odpowiedzi danego typu jest ograniczony, pytania należy zadawać rozważnie.
Paranormal Detectives nie jest grą szczególnie poważną, bardziej należy ją traktować jako tematyczne doświadczenie. Dostarcza jednak niemałej frajdy, a role ducha i zgadujących są bardzo różne i interesujące na swój sposób. To oryginalny pomysł na rozgrywkę, jakiej trudno szukać w innych grach, mimo wyraźnych inspiracji. Nadaje się zarówno dla zupełnie początkujących graczy, jak i jako chwila oddechu wśród bardziej zaawansowanych, a ze względu na odejście od schematów sprawdzi się także w mieszanych gronie.


obrazek
Stworologia: Ekspedycja
Kierunek bez przyszłości,
Nie wszystkie studia stanowią istotny atut na rynku pracy, ale mogą przynajmniej poszerzać horyzonty lub rozwijać pasje. Dla bardzo słabych gier nie istnieje nawet taka obrona. Po prostu nie warto się nimi interesować.

W Stworologii gracze wcielają się w naukowców badających mieszkańców głębokich podziemi. Rozgrywka polega na poruszaniu się między różnymi lokacjami i zagrywaniu kart w celu wykonania akcji. Podstawową aktywnością stanowi zbieranie kostek w różnych kolorach, które symbolizują informację na temat różnych aspektów życia plemienia, które żyje w zwiedzanym lochu. Oprócz tego gracze mogą wykradać zgromadzoną wiedzę od siebie nawzajem lub zagrywać karty dla innych efektów, ale wszystko sprowadza się do zdobycia jak największej liczby kostek, które przeliczane są na punkty.

Ponieważ przekroczenie pewnych wartości pomaga w bardziej efektywnym zbieraniu danych, a niektóre zagrane karty stanowią dodatkowe bonusy, to można w grze doszukać się elementów budowania silnika. I rzeczywiście, aspekt zbierania kolorowych kostek przywodzi na myśl gry z serii Century. Praktycznie wszystko co robimy może jednak zostać skontrowane przez innych graczy zagraniem kart podnoszących poziom trudności akcji. Jeśli sami możemy dorzucić pasujące karty z ręki, to akcja dalej się powiedzie, ale w przeciwnym wypadku zwyczajnie straciliśmy ruch. Przypomina to bardziej lekką gry take-that typu Kill Doctor Lucky, gdzie jednak przeszkadzanie sobie jest esencją rozgrywki. W Stworologii gracze mają za małą motywację do wtrącania się w jedną z wielu akcji przeciwnika, a kiedy jednak to zrobią, to w zasadzie nikt się nie czuje z tym dobrze. Jednocześnie mechanizm ten w jakiś sposób stara się balansować rozgrywkę, więc trudno byłoby z niego zupełnie zrezygnować.
Stworologia jest więc grą niekonsekwentną. To zlepek różnych pomysłów, które nie tylko wcale się nie uzupełniają, ale wręcz stoją ze sobą w sprzeczności. To sztandarowy przykład kickstarterowej wydmuszki, na którą można popatrzeć, ale zagrać lepiej w coś bardziej treściwego. Sprawie nie pomaga instrukcja i ogólne zagmatwanie zasad, które tylko potwierdza, że gra zwyczajnie nie jest gotowa do wydania. Niedzielni gracze odbiją się od ilości reguł, być może nawet przed pierwszą rozgrywką, a hardkorowcy się zwyczajnie znudzą lub wręcz zirytują tym, co gra oferuje. Nie warto dać zwieść się figurkom i ilustracjom, czy ugryzieniu tematu eksploracji lochów od zaskakującej strony. Jeśli ktoś szuka gry o naukowej karierze w fantastycznym świecie, to Alchemicy pozostają niedoścignieni.


obrazek
Wyspa skarbów: Złoto Johna Silvera
Matagot nadal nie zawodzi,
Od wielu lat śledzę ofertę wydawniczą Matagotu, które to wydawnictwo ma na swoim koncie przede wszystkim wyśmienitą trylogię mitologicznych area control w postaci Cyklad, Kemeta i Inis. Wydaniem Kapitana Sonara pokazał, że także w departamencie innowacyjności francuskie koty mają się czym pochwalić. Wyspa Skarbów to kolejna gra, która zmusza nas do lekkiego przymknięcia oka na sztywne reguły, oferując w zamian niespotykane gdzie indziej doświadczenie.

Rozgrywka toczy się na planszy-mapie wyspy, która nie jest podzielona na żadne konkretne pola. Skarb (ukryty przez jednego graczy, wcielającego się w Johna Silvera z powieści Roberta Stevensona) może znajdować się dosłownie w dowolnym punkcie na mapie. Narzędziami, którymi posługiwać się będą piraci-poszukiwacze oraz przepytywany przez nich John są markery, cyrkiel czy linijka. W ten sposób, w wyniku wskazówek Johna Silvera oraz działań graczy, plansza zapełniać się będzie kolorowymi liniami i kołami, które będą wyłączać kolejne obszary wyspy z poszukiwań. Grę charakteryzuje więc pewna umowność, ponieważ rysunki nigdy nie będą idealnie dokładne, co jednak skutecznie odróżnia ją od zerojedynkowości charakterystycznej dla większości gier.

W trakcie gry piraci będą poruszać się po planszy, przekopując powoli wyspę, podczas kiedy John będzie zmuszony udzielać publicznych i prywatnych wskazówek, które coraz bardziej będą nakierowywać graczy na rzeczywiste miejsce ukrycia skarbu. Co szczególnie interesujące, wszyscy grający, łącznie z Johnem, dążą do samodzielnej wygranej. John nie jest „mistrzem gry” czy „pomocnym duchem” – on aktywnie nie chce wyjawić swojej tajemnicy i zawsze będzie starał się zdradzić pozostałym jak najmniej informacji. W kluczowych momentach może nawet wykorzystać żetony blefu, możliwe później do sprawdzenia przez pozostałych graczy, aby wręcz skłamać i poprowadzić resztę w złym kierunku. W końcu, po wystarczającej liczbie rund, sam pojawia się na planszy i biegnie w kierunku skrywanego skarbu, aby słusznie się upomnieć po swoje. Tym samym stanowi swoisty licznik czasu końca rozgrywki, jeśli nikomu nie uda się znaleźć skarbu wcześniej.

Wyspa Skarbów to gra intensywna, angażująca gra, nadającą się tak samo dla paczki znajomych, jak i rodziny. Wytrawnych graczy może z kolei zachwycić wysoka oryginalność rozgrywki. Główny ciężar zasad ciąży na Johnie Silverze, więc łatwo jest wprowadzić w nią zupełnie nowe osoby. Drobnym zarzutem może być bardzo luźne podejście do adaptacji literackiego pierwowzoru – chyba lepiej już byłoby zupełnie pozbyć się odwołań do książki. W zupełności jednak nie przeszkadza to frajdzie z szukania skarbu.


obrazek
Kameleon
Zakamuflowany diament,
Jeśli chodzi o gry imprezowe, to zawsze od zręcznościówek czy gier na spostrzegawczość bardziej interesowały mnie tytuły wzbudzające kreatywność lub wzajemne oskarżenia. Kameleon łączy błyskotliwe skojarzenia słowne z mechanizmem ukrytego zdrajcy, dodatkowo destylując oba dość popularne schematy do formy bardzo prostej i szybkiej rozgrywki. Może to być jednak zwodnicze – chociaż partia gry nie trwa długo, to nigdy nie kończy się tylko na jednej (a nawet nie na dziesięciu).

Zasady są banalne: wszyscy gracze oprócz jednego otrzymują informację, które słowo czy nazwa spośród szesnastu jest właściwe. Pozostający w niewiedzy kameleon nie będzie poruszać się w zupełnej ciemności, bo wszystkie dostępne opcje łączy wspólny temat – jego głównym atutem jest jednak ukryta dla pozostałych tożsamość. Po chwili na zastanowienie każdy z graczy wypowiada swoje skojarzenie do wskazanego słowa, a następnie odbywa się zakończona głosowaniem dyskusja, który z graczy był kameleonem. Ten jednak nawet złapany może się wybronić, jeśli poprawnie wskaże słowo, które było wybrane w tej rozgrywce. Tym sposobem gracze wymyślając swoje skojarzenia poruszają się po cienkiej granicy – muszą udowodnić przed pozostałymi, że znają ukryte słowo, ale nie chcą za bardzo nakierować na nie kameleona. Zbyt oczywista podpowiedź i cały wysiłek na nic, zbyt zawoalowana i sami stajemy się podejrzanym.
Brzmi znajomo? Kameleon czerpie z gier takich jak Tajniacy czy Mamy Szpiega, ale zasady są jeszcze łatwiejsze, a zamysł bardziej uniwersalny. Zamiast wyjaśniać wyjątki reguł czy zawiłości fabuły można praktycznie od razu zacząć grać. Ze względu na długość jednej partii nie jest problemem także dołączenie i odłączanie się innych graczy w trakcie zabawy. Kameleon to rewelacyjny tytuł naprawdę dla każdego, który jednak nomen omen wydaje się być trochę niezauważany.

Pewnym mankamentem jest polskie wydanie gry, nie chodzi jednak o kwestię jakości lub tłumaczenia. Gra nie jest zepsuta. Adaptacja na rodzimy rynek nie obyła się jednak bez infantylizacji sloganu gry („Zdemaskuj Leona Kameleona”? Aż ciarki przechodzą) oraz znacznego powiększenia pudełka, które w obecnym rozmiarze zupełnie nie pasuje do prostej imprezówki. Trudno jednak z takich powodów skreślić grę, która pod każdym innym względem zdecydowanie zasługuje na uwagę. Ostatecznie można ją przecież przepakować w coś bardziej przenośnego, co zresztą rozwiąże też problem zniechęcającego sloganu.


obrazek
Fantastyczne światy
Nie taka banalna,
Fantastyczne Światy to mała i lekka gra z zasadami do wytłumaczenia w moment, która może zaskoczyć różnorodnością. Chociaż komponenty ograniczają się do pojedynczej talii kart - nie mamy więc żadnej dodatkowej waluty czy znaczników – to gracze mogą przyjmować całkiem odmienne strategie. Spełnia się to dzięki pomysłowemu systemowi punktacji, w którym karty otrzymują premię i kary w zależności od występowania bądź nie konkretnych innych kart na ręce tego samego gracza. Rozgrywka to praktycznie dążenie do zbudowania jak najsilniejszego „kombosa”, który przyniesie nam najwięcej punktów na koniec.

Każdy z graczy rozpoczyna z siedmioma losowymi kartami i dokładnie z tyloma skończy. Tura polega jedynie na dobraniu jednej karty oraz odrzuceniu innej z ręki. Odrzucone karty trafiają na stół i dostępne są do dobrania w turach kolejnych graczy, a kiedy na stole wyląduje dziesiąta, to gra natychmiastowo się kończy i następuje podliczenie punktów. Dociąganie kart z talii jest więc losowe, ale przyspiesza koniec rozgrywki, ponieważ ze stołu nie znika żadna karta, a zawsze pojawia się kolejna, natomiast dobranie spośród odrzutów pozwala na bardziej świadomą wymianę, ale daje także więcej czasu przeciwnikom na stworzenie lepszego układu. Dobór kart przez rywali może także pomóc w decyzji, jakiej karty się pozbyć – być może to właśnie jej najbardziej potrzebują.

Przy prostocie i lekkości rozgrywki zniechęcające może być ostateczne podliczenie punktów – to sama arytmetyka i to wcale nie podstawowa. Notes punktacji może trochę pomóc, ale nie wykona za nas potrzebnych obliczeń. Rozwiązaniem może być aplikacja na telefony udostępniona przez oryginalnego wydawcy, ale do niej również należy wprowadzić każdą kartę po kolei, a na dodatek nie jest obecnie dostępna po polsku. Ponieważ jednak do ustawienia gry pomiędzy partiami wystarczy potasować talię, to trochę więcej czasu poświęconego na koniec nie powinno stanowić problemu. Ze względu na kompaktowe wymiary stricte karcianej gry, która nie zajmuje też wiele miejsca na stole, mankamentem może być także rozmiar pudełka, ale talia bez problemu zmieści się w dowolnym deckboksie.

Przy Fantastycznych Światach dobrze mogą bawić się wszyscy, ale jej niebagatelność docenią głównie koneserzy. Gra zwyczajnie oferuje coś więcej, niż można się spodziewać na pierwszy rzut oka. Nadal jest to szybka, lekka rozrywka, ale pozwala wycisnąć naprawdę dużo z takiej formuły. Świetnie sprawdza się przy każdej liczbie graczy – a możliwość gry aż w sześć osób to zawsze duży plus - i zachęca do zagrania więcej niż jednej partii przy jednym posiedzeniu.


obrazek
Miasteczka (Tiny Towns)
Miasteczko za małe na pomyłki,
W ostatnich latach na popularności zyskały lekkie gry, takie z układaniem wzorów (rodzina Azuli), dopasowaniem poliomin (Patchwork i następcy) lub z mechaniką roll&write (np. Kolejowym Szlakiem). Wspólnie charakteryzuje je element łamigłówki rozgrywanej na indywidualnej planszy, ale poza tym są różne. Miasteczka (w oryginale Tiny Towns) w pewnym sensie łączą ich założenia w jedną grę. Chociaż znane mechaniki nie są przeniesione jeden do jednego, to różne aspekty konceptu oddają wrażenia rozgrywki w gry z wspomnianych rodzin. I jest to synteza całkiem udana.

W trakcie gry staramy się uzupełnić własną planszę budynkami, ponieważ na koniec niezabudowane pola liczą się jako ujemne punkty. Budynki jednak się różnią się od siebie i mogą przynieść dodatkowe bonusy lub kary w zależności od sąsiedztwa lub obecności innych struktur w naszym miasteczku. Do wzniesienia budynku potrzebujemy zebrać odpowiednie surowce w konkretnym układzie względem siebie, np. w kształcie litery T. Kiedy się to uda, budynek pojawia się na jednym z pół wcześniej zajmowanych przez budulec użyty do jego budowy. Trudność stanowi fakt, że potrzebne materiały otrzymujemy nie tylko w swojej turze według własnych potrzeb, ale również w trakcie ruchów innych graczy – kiedy to oni decydują, co będzie rozdawane. Takiego prezentu nie możemy odmówić, więc czasem będziemy musieli zrewidować plany i postawić inny budynek, niż zamierzaliśmy, lub ustawić go w mniej optymalnym miejscu. Co więcej, niekorzystny dobór surowców może zupełnie zablokować możliwość budowy czegokolwiek, co wiąże się z zakończeniem rozgrywki dla danego uczestnika. Kiedy już nikt nie może kontynuować gry, to dobiega ona finiszu i następuje podliczenie punktów.

Prosty zamysł Miasteczek jest urozmaicony losowymi kartami budynków, które będą zmieniać się pomiędzy rozgrywkami. Różnorodność kombinacji sprawia, że w każdej partii nacisk jest położony na coś innego. Dodatkowo każdy z graczy otrzymuje prywatny, specjalny budynek, który może zbudować tylko raz, a który może pomóc mu w zdefiniowaniu strategii. Istnieje także wariant, w którym to nie gracze po kolei wybierają otrzymywane przez wszystkich surowce, ale decyduje o tym talia kart.

Miasteczka są więc grą przystępną, ale nie banalną. Można w nią grać z luźnym podejściem, rozbudowując własną planszę i nie wtrącając się w zamiary pozostałych grających, a można wykorzystać dostępne narzędzia krzyżowania planów reszty, samemu próbując jedynie minimalizować skutki takiej agresywnej postawy. Z jednej strony Miasteczka nadają się więc na rodzinne popołudnie, a z drugiej powinni się w nich odnaleźć także poszukiwacze bardziej zajadłych wrażeń. Wydaje się jednak, że gra stanowi tylko pewien krok w ewolucji projektów tego rodzaju – nie będzie w stanie przebić uznanych klasyków, a nie wprowadza nic na tyle świeżego, by ją postrzegać jako przełom. Warta rozważenia w celu urozmaicenia kolekcji.


obrazek
Bolidy
Jest szybko – dosłownie i w przenośni,
Wyścigi to trudny do ugryzienia temat dla projektantów gier, którzy imają się różnych sposobów na przeniesienie zależnej od ułamków sekundy rywalizacji na zazwyczaj turową rozgrywkę na planszy. W przypadku Bolidów ta próba opiera się na dwóch mechanizmach: dodanie aspektu zakładów oraz do pewnego stopnia przeniesienie kontroli pojazdów na wszystkich graczy, a nie każdego osobno. W połączeniu z szybką, nieskomplikowaną rozgrywką grze rzeczywiście udaje się oddać emocje towarzyszące zmaganiom na torze.

Gra rozpoczyna się od licytacji bolidów i ich kierowców – każdy uczestnik otrzyma przynajmniej jeden, ale ostateczny rozkład pomiędzy graczami nie musi być równy. Potem następuje wyścig na jednym z dwóch torów, podzielonych na trzy etapy. Tura gracza polega na zagraniu karty, która przesuwa jedno lub więcej aut o określoną liczbę pól. Cały szkopuł więc w takim wykorzystaniu karty, aby własne bolidy bez przeszkód pokonały jak największą odległość, podczas kiedy pozostałe sobie przeszkadzają i blokują. Jeśli samochód kilka razy nie będzie w stanie wykorzystać punktów ruchu z karty, to do mety może w ogóle nie dojechać – nawet jako ostatni. Zabawę lekko komplikują także specjalne zdolności kierowców, które zazwyczaj jednak są dość sytuacyjne.

Bolidy to jednak nie jest czysty wyścig i niekoniecznie wygrywa gracz, który pierwszy dojedzie do mety – chociaż zostanie za to odpowiednio wynagrodzony. Na początku każdego etapu gracze mają możliwość obstawiania, które bolidy jako pierwsze przekroczą metę. Wygrane zakłady przyniosą dodatkowe pieniądze. Do wyniku doliczają się także środki zaoszczędzone przy okazji początkowej licytacji. Gracz ma więc także motywację do pomagania autu, któremu sprzyja, nawet jeśli należy do kogoś innego.

Bolidy to interesujący pomysł, który jednak nie zawsze sprawdza się w praktyce. Wysunięty na prowadzenie bolid ma większe szanse na zwycięstwo, ponieważ trudno go zablokować, można więc go bezpiecznie obstawiać, przez co tylko bardziej mocniej będzie posuwany do przodu. Głównym beneficjentem będzie jego właściciel. Na dodatek zdolności kierowców są bardzo nierówne i licytacja niewystarczająco to rozwiązuje. Są to jednak mankamenty, na które można przymknąć oko, nie objawią się w każdej rozgrywce. Kiedy konkurencja jest bardziej wyrównana, to nie ma na co narzekać - zabawa jest przednia.


obrazek
Ethnos (edycja polska)
Nie dla strategów,
Od dobrej gry można oczekiwać obecności decyzji o rzeczywistym znaczeniu. Wstawanie od stołu z wrażeniem, że o wyniku zdecydował bardziej przypadek, niż wybory graczy, pozostawia tylko niesmak i poczucie straty czasu. Nie zawsze jest to sprawiedliwe wobec gry – ta mogła oferować uczestnikom jakieś pole do popisu – ale to nie takich doświadczeń szukamy w tym hobby. Niestety, Ethnos nie udało się mnie przekonać, że mam faktyczny wpływ na powodzenie w rozgrywce.

Gra polega na tworzeniu układów (zwanych oddziałami) z kart, które zawierają dwa elementy: przynależność do jednej z fantastycznych ras, które charakteryzują się dodatkowym efektem w momencie zagrywania, oraz oznaczone kolorem powiązanie z jednym z regionów na planszy. Liczba wystawionych kart decyduje o wartości punktowej układu oraz pozwala na wyłożenie znaczników w odpowiadającym regionie (im więcej znaczników w jednym miejscu, tym więcej kart potrzeba, by dołożyć kolejne), którego kontrola również przyniesie punkty.

Problem braku decyzji pojawia się ze względu na sposób dobierania kart. Możemy albo dociągać je losowo z talii, albo z dostępnych odkrytych kart. Zazwyczaj niestety lepiej zdać się na ślepy los, niż próbować budować cokolwiek z tego, co jest otwarcie dostępne – pula tych kart składa się bowiem z odrzutów, których nie udało się zagrać pozostałym graczom. W końcu komuś pewnie się przydadzą, ale częściej gołąb na dachu wyda się bardziej pociągający od wróbla w garści, bo zdolności ras nie są równe i gracze będą konkurować o te same karty na stole. Nie należy do rzadkich także sytuacja, kiedy jedyną opcją będzie dobranie losowo, bo innych kart zwyczajnie nie ma. Może to potrwać nawet kilk rund.

Czas gry również regulowany jest w bardzo losowy sposób, za pomocą wtasowanych do spodniej części talii kart smoków. Wyciągnięcie trzeciego z nich oznacza natychmiastowy koniec i podliczenie punktów. W zależności od liczby graczy rozegranych zostanie dwie lub trzy ery, pomiędzy którymi podnosi się punktacja za kontrolę regionów, a znaczniki graczy zostają na planszy, ale w nieszczególny sposób wpływa to na decyzyjność graczy.

Być może w Ethnos „wygrywa lepszy”, ale gra nie potrafi tego sprzedać. Zamiast kontemplacji popełnionych błędów przychodzi irytacja bezsilnością. Gdyby gra była krótsza, to można by spojrzeć na nią przychylniejszym okiem, ale w obecnym kształcie zawodzi. Lepiej rozejrzeć się za czymś innym.


obrazek
Pictomania (druga edycja)
Takich reedycji potrzeba,
Najważniejsze w grach z elementem rysowania jest to, żeby zdolności artystyczne nie miały większego znaczenia. Nie każdy musi mieć talent. Pictomania zachęca do szybkiego kreślenia niedokończonych obrazków za pomocą prostych kształtów. Ważne, żeby jako dało się odgadnąć, co „artysta” miał na myśli – a nawet jeśli się nie uda, to przynajmniej udało się zdążyć przed pozostałymi. To świetnie, że gra wróciła na rynek w odświeżonych szatach.

Zasady, jak na imprezową grę przystało, są dość proste. W każdej z czterech rund będziemy starali się narysować wskazane słowo lub wyrażenie spośród wymienionych na widocznych kartach. Pozostali gracze znają możliwe hasła i będą starali się w tajemnicy odgadnąć, co przedstawia rysunek. Wszystko jednak dzieje się naraz i w czasie rzeczywistym – każdy gracz tworzy własną ilustrację, a następnie obstawia, co według niego rysowali pozostali. Punkty otrzymuje się za skończenie przed innymi i trafne domysły, ale można je też stracić, jeśli reszta graczy nie odgadła prawidłowo naszego dzieła.

Pictomania to więc dosyć chaotyczna gra, w której trzeba odnaleźć nieco porządku. Hasła różnią się stopniem trudności, i kiedy narysowanie zwierzęcia lub zawodu nie będzie sprawiać większych problemów, to zobrazowanie zaimka lub emocji może już stanowić wyzwanie. Obierając w pośpiechu drogę na skróty nigdy nie możemy być pewni, czy nie odbije się to czkawką. Nierzadko po początkowej konfuzji doceniamy ukryty geniusz danego „dzieła” - czasem niestety za późno, już po raptownym zagłosowaniu.

Nowa Pictomania to również wydanie usprawnione pod licznymi względami. Mniejsze pudełko oraz papier i ołówek zamiast brudzących, trudno ścieralnych mazaków to znaczna wygoda. Wykorzystywanie tylko trzech zamiast sześciu kart naraz podnosi ducha zamętu w pozytywny sposób, bo niektórzy gracze będą mieli zbliżone hasła. Kilka małych zmian w zasadach (choćby zakaz uzupełniania rysunku po obstawianiu prac innych graczy, co odbiera trochę strategii) nie musi się spodobać weteranom, ale łatwo zastosować te oryginalne, a niektóre nawet są wymienione w instrukcji jako wariant.

Podsumowując, Pictomania to świetna i angażująca zabawa. W zamieszaniu łatwo o pomyłki, ale w rodzaju takich, które się potem pamięta i wspomina z uśmiechem. Jeśli kogoś nie przeraża intensywność grania w czasie rzeczywistym, gdzie ścigamy się pozostałymi uczestnikami, wykonując więcej niż jedno zadanie naraz, to jest to tytuł warty spróbowania. Zdecydowanie klasyka gier imprezowych.


obrazek
Cryptid
To naprawdę działa,
Cryptid to jedyna w swoim rodzaju gra dedukcyjna. Gracze ścigają się w dotarciu do jednej właściwej odpowiedzi, którą jednak nie jest np. układ kart wyjętych z talii na początku rozgrywki lub rozwiązanie gotowego scenariusza. Ostateczna odpowiedź nawet nie jest nigdzie zapisana i możliwa do sprawdzenia. Istnieje tylko jako suma wskazówek, które w danym układzie planszy otrzymuje każdy z graczy. Do jej odkrycia i tym samym zwycięstwa potrzeba wpaść na trop wskazówek pozostałych uczestników zabawy – a jedynym narzędziem jest zadawanie w kółko tego samego pytania.
Wskazówki dotyczyć mogą charakterystycznych elementów planszy – terenów jak pustynia lub las, obecności zwierząt czy odległości od struktur. Stanowią one tajną informację graczy, reprezentujących kryptozoologów będących o krok od odkrycia mitycznego stwora. Chociaż nigdy nie zostają wprost ujawnione, to gracze będą zmuszeni do niechętnego dzielenia się swoją wiedzą. W tym momencie pojawiają się nieliczne, poza planszą i kartami służącymi do jej ułożenia, komponenty: kosteczki i dyski w kolorach graczy.
Każda kostka na planszy oznacza, że zgodnie z wskazówką znaną jej właścicielowi, nie ma możliwości, by na danym polu żyła poszukiwana istota. Dysk natomiast potwierdza regułę wystawcy – tak więc to pola z dyskami zawężają możliwość bytowania stwora, ale z położenia kostek także można wysnuć konkretne wnioski.
W swoim ruchu gracz może zapytać dowolnego z przeciwników o konkretne miejsce na planszy, który zgodnie ze znaną sobie zasadą musi odpowiedzieć, czy tytułowy Cryptid może się na nim znajdować. W ten sposób w wyniku sondowania siebie nawzajem plansza zapełniać będzie się kolorowymi znacznikami, dając coraz lepszy obraz zasad, które rządzą konkretną rozgrywką. Zamiast pytania można zdecydować się na przeszukanie wybranego pola, co jednak w razie niepowodzenia zdradza kolejne informacje na temat własnej wskazówki. Jeśli jednak trafi się na rzeczywiste miejsce zamieszkania stwora, co zostanie oznaczone przez dodanie do niego dysku kolejno przez wszystkich graczy, to rozgrywka się kończy, a szczęśliwy znalazca zostaje zwycięzcą.
Zasady gry Cryptid są więc bardzo proste, a pojedyncza partia może skończyć się po kilkunastu minutach – zawsze jednak stanowi intelektualne wyzwanie, w którym o wygranej decyduje wnikliwa dedukcja, a nie łut szczęścia. Konfiguracji planszy wraz z wskazówkami jest wystarczająco dużo, żeby nie trzeba się było obawiać o wyczerpanie gry. Układów nie da się rozpoznać czy zapamiętać, nawet raz rozegrany następnym razem sprawi wrażenie zupełnie świeżego. Teoretycznie gra mogłaby przebiegać w totalnej ciszy, ponieważ odpowiedzi udziela się za pomocą oznaczenia planszy, a pytanego gracza można wskazać gestem (chociaż to nie wypada!), ale podczas rozgrywki trudno powstrzymać się od komentarzy, wyrazów zaskoczenia bądź przeciwnie – potwierdzenia domysłu. Prosty pomysł i skuteczna realizacja jak rzadko w której grze prowokują także szczery podziw dla projektantów. To naprawdę działa.


obrazek
Scott Pilgrim's Precious Little Card Game
Scott Pilgrim + deckbuilding. U mnie zostaje.,
Zacznę od tego, że jestem wielkim fanem Scotta Pilgrima (komiksów i filmu) i wielkim fanem deckbuildingu. Te dwie rzeczy w jednym pudełku? Co może pójść nie tak?

Deckbuilding to mechanika w której zaczynamy grę z małą liczbą słabych kart, a swoją talię budujemy w trakcie gry kupując karty dostępne na markecie.

Trzeba tu zaznaczyć, że Scott Pilgrim wprowadza sporo nowatorskich rozwiązań i nawet jeśli grałeś już w DBC to jest tu wiele świeżości. Dwustronne karty, dwie fazy tury gracza – zakupy i walka (w której aktywuje się również kolejny gracz). Wiele możliwości odrzucania kart z marketu.

Na początku gry wybieramy „bossa” czyli Złego Ex Ramony z którym wszyscy będą mogli walczyć (ale to nie jest gra kooperacyjna!) i który określi warunki specjalne - długość gry i jakieś dodatkowe wariacje. Następnie każdy wybiera postać którą chce grać – postaci są niesymetryczne, mają trochę inne talie startowe i specjalizują się na dwóch z trzech symboli będących walutą.

Market kart w grze jest losowy – tzn. widoczna jest określona liczba kart (zależna od liczby graczy i innych warunków) i kiedy ktoś kupi lub odrzuci kartę natychmiast uzupełnia wolne miejsce nową. Wspomniałem wcześniej, że karty są dwustronne i to gracz wykładający karty decyduje którą stronę pokazać pozostałym graczom.

W grze są tak naprawdę dwa rodzaje kart. Jedne mają po jednej stronie kartę Story – która służy do zakupów, a po drugiej kartę Combat służącą do walki. Drugie karty to Power Up / Challange. Pierwsze dają nam punkty na koniec gry, a drugie jakieś dodatkowe umiejętności na stałe i czasem punkty. Aby zdobyć te karty musimy je pokonać (Challage) lub kupić (Power Up), te karty nie trafiają do nasze talii tylko na stół przed nami.

W pierwszej części każdej tury zagrywamy karty stroną zieloną (Story) i mamy możliwość kupienia nowych kart do swojej talii. Dobieramy karty, wszystkie odwracamy na stronę zieloną i robimy zakupy. Po tym odrzucamy zużyte karty, dobieramy kolejne i odwracamy na stronę czerwoną (Combat).

Walka w grze sprowadza się to pokonywania kart leżących na stole. Każda karta zadaje jedno obrażenie, ale jeśli uda nam się z kart ułożyć combo (niczym w grze wideo), to możemy zadać ich więcej. Zależy nam więc na tym, by zdobywać karty dzięki którym będziemy mogli zadawać mocniejsze ciosy.

Gra jest przepełniona klimatem Scotta Pilgrima i wszyscy którzy czytali komiks bądź oglądali film odnajdą tu wiele cytatów i wydarzeń z historii Scotta i znajomych.

Można wybierać ze wszystkich postaci występujących w komiksach – Scott, Ramona, Knives, Wallace, Kim i Stephen oraz walczyć ze wszystkimi Evil Ex (i nie tylko!).

Zastanawiam się, jak wiele radości z gry mogą czerpać nie znający Scotta Pilgrima. Ja na to nie odpowiem, bo grając bawiłem się naprawdę świetnie oglądając znanych mi bohaterów i tworzenie ich historii na nowo. Nie ma nic lepszego niż zdobywanie punktów za zdobycie Power of Love, a następnie pokonanie Gian Dude in a Purple Siut za pomocą kombo 2 x Butt Slides i Flying Burrito.

Mam również grupę znajomych którym bardzo spodobała się gra od strony mechanicznej (nie znają komiksu ani filmu) i bawią się przy niej wspaniale.

Czy Scott Pilgrim's Precious Little Card Game przetrwa próbę czasu? Jeszcze trudno powiedzieć, chociaż możliwość grania ze znajomymi lub solo wprowadza sporo możliwości. U mnie w kolekcji zostanie na pewno.


obrazek
Lorenzo il Magnifico (edycja polska)
Euro o średniej ciężkości,
Nie będę ściemniał. Nie ciągnęło mnie do Lorenzo. Zniechęcała mało atrakcyjna ilustracja na pudełku, koszmarne ilustracje Klemensa Franza i wreszcie – rozgrywka na pierwszy rzut oka wydawała się sucha i mało porywająca. No i z czystym sumieniem mogę teraz powiedzieć – straciłem rok. Rok, w którym mógłbym częściej grać w tą doskonałą grę. Bo z Lorenzo il Magnifico jest jak z Brzydkim Kaczątkiem – przy bliższym spotkaniu okazuje się, że jest to jednak piękny łabędź.

Sama rozgrywka to połączenie znanych euro mechanik – worker placement i engine building. Czyli wystawiamy swoich „robotników” na pola i wykonujemy akcję. Najczęściej – kupujemy karty, które pomagają nam w budowaniu „silniczka”, za pomocą którego będziemy generować surowce, które mogą również posłużyć do przerabiania owych surowców na punkty. Cały twist polega na tym, że siłę naszych „robotników”, co rundę określają trzy kości. Nie wszystkie pola będą więc dostępne i do niektórych trzeba będzie „dopłacić” jednym z surowców, którym są asystenci. Gra ma dość proste zasady, jednocześnie – ogromną ilość możliwości. Punktacja jest ciasna, gra ma bardzo krótką kołderkę, więc każda decyzja jest ważna. Kolejność wykonywania akcji ma kluczowe znaczenie. Jest to gra, przy której często będą parowały zwoje mózgowe, ale jednocześnie rozgrywka nie męczy, bo każdy plan, który się powiedzie - daje nam mnóstwo satysfakcji. Budowanie z kart silniczka i łańcuszka produkcyjnego – to czysta przyjemność.

Lorenzo całkowicie mnie porwało. Już po pierwszej rozegranej partii wiedziałem, że mam do czynienia z grą bardzo dobrą. Po kilku partiach mogę śmiało powiedzieć, że obcowałem z grą wybitną. To euro o średniej ciężkości, które przy niewielkim skomplikowaniu zasad, jest wyzwaniem dla naszych szarych komórek. I w sumie nie powinienem się dziwić, bo tytuł zaprojektowali doświadczeni twórcy. Flaminia Brasini, Virginio Gigli, Simone Luciani brali udział w tworzeniu jednej z moich ulubionych gier - doskonałej Doliny Królów (Egizia).

Czy zatem Lorenzo to produkt bez wad? Otóż niestety nie. Całkowicie nie przemawia do mnie styl graficzny i ilustracje Klemensa Franza. Kolorystyka jest niezbyt przyjemna i co gorsza – nie najlepiej wpływa na czytelność planszy. Oczywiście z czasem można się do tego oczopląsu przyzwyczaić, ale pierwsze zetknięcie z szatą graficzną Lorenzo powoduje raczej niesmak, niż zachwyt. Komponenty też nie są najlepiej zaprojektowane. Drewniane znaczniki mają dziwne kształty, jest ich trochę mało i czasami ciężko rozróżnić nominał. Są za bardzo zbliżone rozmiarem. Kartonowe monety są zaś zwyczajnie brzydkie i psują jeszcze bardziej nienajlepszą estetykę gry. Grywalność na szczęście redukuje powyższe wady do minimum, ale jednak szkoda, że tak wybitnie zaprojektowana gra jest (łagodnie ujmując) nieatrakcyjna wizualnie.

Nie przedłużając - Eurograczom i entuzjastom myślenia przy planszy polecam grę z całego serca. Lorenzo trafiło szturmem do mojego osobistego top najlepszych gier wszech czasów. I nie mogę doczekać się kolejnej, satysfakcjonującej rozgrywki.


obrazek
Fields of Green
Pośród Pól,
Fields of Green jest następcą popularnej gry Pośród Gwiazd, wydanej na Polskim rynku przez Portal. Ze swojej starszej siostry gra czerpie garściami wszystko to, co najlepsze, dodając więcej mechanik, ciekawsze decyzje, bardziej przyziemny klimat oraz przepiękną grafikę (autorami grafik są m.in. oczywiście Polacy – Tomasz Jedruszek i Grzegorz Bobrowski).

Gra przeznaczona dla 2-4 graczy. Rozgrywka trwa 4 rundy (lata), w każdej gracze dobierają i draftują karty, jednocześnie budując lub wykorzystując wybrane karty na parę określonych sposobów. Na początku każdej rundy otrzymujemy skromny przychód z banku w postaci jedzenia, wody i paru pieniążków.

Ciekawie zaczyna się robić już przy dobieraniu kart do draftu, gdyż do wyboru mamy cztery typy kart: pola uprawne, żywy inwentarz, obiekty użytkowe i budynki gospodarcze. Począwszy od pierwszego gracza, gracze dobierają 6 kart z tych czterech stosów w dowolnej kombinacji. Jedynym ograniczeniem jest wybór z minimum 3 stosów. W ten sposób każdy gracz współtworzy pulę kart, które będą krążyły pomiędzy rywalami. Zaczynają się trudne decyzje – na czym mi zależy? Na czym zależy innym? Jakie karty, puszczone w obieg, do mnie wrócą?

Gdy każdy z graczy dokona wyboru, następuje faza draftu – każdy gracz wybiera jedną kartę dla siebie a resztę podaje do następnego gracza. Wybrana karta może być zbudowana na swojej farmie, sprzedana za pieniądze lub zamieniona na wieże z wodą lub silos. Trudnych decyzji ciąg dalszy – którą kartę zbudować? Czy dana karta do mnie wróci, czy któryś z współgraczy ją zachowa dla siebie? Na co mnie będzie stać? Zbudowanie karty (i wież wodnych) kosztuje pieniądze, których w grze ciągle brakuje. Wiele lokacji musi być w zasięgu wież wodnych lub mają dodatkowe bonusy/kary za sąsiadowanie z poszczególnymi innymi lokacjami. Niektóre karty generują punkty, jeśli nie są otoczone innymi kartami, inne wręcz przeciwnie. Akcje kart mogą być natychmiastowe lub uruchamiane dopiero w fazie Żniw.

Gdy wszystkie karty zostaną zagrane, następuje faza Żniw. I tutaj się okazuje, czy wcześniejsze decyzje były trafne. Każdy z graczy, symultanicznie, w dowolnej kolejności aktywuje lokacje na swojej farmie. Farmy, zasilone w wodę z wież (które mają zasięg tylko dwóch kart i ograniczoną ilość wody), produkują żywność. Żywność trzeba magazynować w silosach lub nakarmić nimi zwierzęta, które w zamian produkują pieniądze lub punkty zwycięstwa. Obiekty użytkowe zazwyczaj wspomagają przy produkcji i żniwach oraz pozwalają dobrać specjalne płytki drobnych urządzeń, naginających zasady rozgrywki. Budynki gospodarcze punktują na koniec gry. Jeśli karta ze zdolnością działającą w fazie Żniw nie zostanie aktywowana (z powodu np. braku wody albo zbyt dużej odległości od wieży wodnej, albo jeśli sami tak zadecydujemy), staje się lokacją nieaktywną. Nadprogramowa żywność, jeśli nie mieści się w silosach – zostaje odrzucona.

Gra kończy się na koniec czwartej rundy, następuje podliczenie punktów i wyłonienie zwycięzcy.

Gra nie należy do najprostszych. Punkty nie przychodzą same, przez całą grę trzeba non stop kontrolować własne zasoby i możliwości. Dodatkowo dobrze jest być w miarę świadomy co budują przeciwnicy, na jakich kartach im zależy albo za co dostaną punkty na koniec gry. Produkcja pieniędzy nie przekłada się w prosty sposób na punkty zwycięstwa, gdyż przeliczane są w stosunku 3:1. Pieniądze w trakcie gry są tylko sposobem na budowanie droższych budynków gospodarczych, z których każdy punktuje na koniec rozgrywki za konkretne, spełnione warunki.

Rozgrywka daje dużo przyjemności, dobrze działający „silnik” oferuje satysfakcję, a po zakończeniu rozgrywki chce się rozpocząć ją na nowo. Każda partia będzie się różniła od poprzedniej, ze względu na losowość kart które dobierzemy do draftu. Poprzez wybór kategorii kart dociąganych minimalnie mamy wpływ na tę losowość, ale wśród każdego ze stosów kart jest wiele różnych typów. Nigdy nie wiadomo na co się trafi. Jeśli wszyscy przy stole podejmują w miarę szybko (trudne) decyzje, rozgrywka przebiega płynnie. Nie ma czasu na nudę, gdyż zarówno draft jak i żniwa dzieją się symultanicznie.
Pośród Gwiazd było dobrą grą dla wszystkich fanów 7 Cudów Świata, gdyż opierała się na podobnej mechanice draftu kart i nadawała się zarówno dla graczy początkujących jak i dla średniozaawansowanych. Fields of Green jest odrobinę bardziej wymagająca, przy czym równie przyjemna oraz osadzona w trochę bardziej realistycznej tematyce. Z pewnością znajdzie wielu fanów.

Plusy:
- przepiękne grafiki
- dosyć wymagająca
- płynna rozgrywka
- przyjemne budowanie silnika
- kontrolowana losowość
- różnorodność rozgrywek
- mnogość sposobów punktowania
- gra dobrze się skaluje pod względem ilości graczy - wariant 2-osobowy różni się metodą draftu i zagrywania kart
- przyjemne drewienka surowców

Minusy:
- płynność rozgrywki cierpi, jeśli któryś z graczy przedłuża podejmowanie decyzji
- pierwsze rozgrywki będą dłuższe, ze względu na konieczność zapoznania się z działaniem kart
- potrafi zająć dużo miejsca na stole


obrazek
The Palace of Mad King Ludwig
Podobne, a inne. I równie dobre.,
Pałace Szalonego Króla Ludwika zainteresowały mnie ze względu na moje uwielbienie dla poprzedniczki – Zamków Szalonego Króla Ludwika, którą to grę uważam za jedną z najlepszych w mojej kolekcji.

W Pałacach występują zarówno różnice jak i podobieństwa do Zamków, co jest wyjątkowym atutem w moich oczach. Podchodząc do rozgrywki obawiałem się, że gra nie sprosta moim wysokim oczekiwaniom oraz że będzie za bardzo podobna do poprzedniej produkcji.

Gra traktuje o budowie jednego, pięknego i funkcjonalnego pałacu dla Szalonego Króla Ludwika, podczas której wszyscy gracze – budowniczowie – konkurują o jak największe wpływy.

W turze gracza można rozbudować pałac o kolejną komnatę, korytarz lub schody, zainstalować pokój jako stałe ulepszenie planszy bądź wybrać jeden z trzech kafelków punktowania na koniec rozgrywki. Komnaty pobiera się z planszy głównej za darmo lub uiszczając opłatę (w łabędziach) w zależności od miejsca płytki na torze, po czym buduje w zamku. Pokój musi sąsiadować z przynajmniej jedną płytką pałacu przez przynajmniej jedne drzwi. Komnatę zaznacza się jako swoją poprzez umieszczenie na niej swojego żetonu gracza, drugim żetonem zaznacza się na swojej planszetce wybudowanie komnaty danego typu. Jako bonus z budowy, jeśli kolor łabędzia w wejściu właśnie zbudowanej płytki pokrywa się z kolorem wejścia płytki do której komnata została zbudowana, właściciele obu płytek otrzymują łabędzia w danym kolorze. W przypadku, gdy w wyniku budowy którykolwiek z pokoi w Zamku został ukończony (czyli wszystkie jego wejścia są połączone z innymi wejściami) właściciel otrzymuje bonus zaznaczony graficznie na płytce i odwraca swój znacznik gracza tam leżący. Gracz, w którego turze pokój został ukończony, dokłada kafelek fosy dookoła zamku sąsiadujący z przynajmniej jedną uprzednio położoną fosą lub planszą główną.
W przypadku budowania ulepszenia postępowanie jest podobne, z tym wyjątkiem, iż płytkę komnaty kładzie się rewersem przy swojej planszy gracza, zajmując jeden z sześciu slotów i tym samym aktywując jednorazowy lub stały bonus tam zaznaczony.
Wybierając jako akcję zainstalowanie płytki punktującej na koniec gry wybiera się jedną z nich ze stosu na planszy głównej i dokłada do planszy gracza, zajmując jeden z sześciu slotów ulepszeń, tym samym wyłączając możliwość aktywowania tego ulepszenia w późniejszym etapie gry.

Punkty na koniec przyznaje się w zależności od celów jawnych i ukrytych, za posiadanie konkretnych pokoi (pokoi muzycznych, rzemieślniczych bądź schodów), sety różnokolorowych łabędzi oraz za ukończone rzędy lub kolumny pokoi na swojej planszy gracza.

Mnogość decyzji i sposobów punktowania czyni tę grę ciekawą, wciągającą i zróżnicowaną za każdą kolejną partią. Ciekawą mechaniką jest zajmowanie miejsca ulepszenia przez płytkę punktowania, gdy gracz musi zrezygnować na stałe z jakiegoś bonusu aby móc punktować w tajemnicy za konkretne rzeczy. Ma się wybór, czy korzystać z ulepszeń, ułatwiając sobie tym samym rozgrywkę, czy zapewnić sobie kilogramy punktów na koniec, czy iść po trochu w obie te opcje.

Dla graczy ceniących interakcję – wykładanie fosy przy czyichś pokojach tak, aby nigdy nie zostały zamknięte może być ciekawą strategią. Na szczęście jedno z ulepszeń pozwala w małym stopniu chronić się przed takimi atakami.

Podsumowując – gra zarówno dla średnio zaawansowanych graczy jak i dla starych wyjadaczy, zarówno rodzinna jak i czysto rywalizacyjna. Nie zastąpi na mojej półce Zamków Szalonego Króla Ludwika, ale dumnie stanie obok nich.

Plusy:
+ przyjemna i intensywna rozgrywka
+ wymagająca, ale nie bardzo skomplikowana
+ elementy negatywnej interakcji
+ ciekawe rozwiązanie instalowania ulepszeń LUB kafelków punktacji końcowej
+ brak punktowania w trakcie rozgrywki
+ wiele możliwości ruchu i każdy zazwyczaj przynosi profity
+ wiele możliwości punktowania na koniec i obrania strategii
+ prawie brak downtime’u, gdyż w trakcie ruchu jednego gracza wszyscy są zaangażowani (chyba, że wybitnie ktoś długo główkuje)

Minusy:
- brzydka i odstraszająca grafika (plansza, fosa)
- nadal mało czytelne kafelki z ikonkami, żetonami, łabędziami
- istnieje cień szansy na całkowite zablokowanie możliwości ruchu


obrazek
City of Iron (2nd edition)
Bogata, trudna i wspaniała gra!,
Ryan Laukat. Człowiek orkiestra. Sam projektuje gry, tworzy do nich grafiki i jeszcze jest ich producentem i dystrybutorem (Red Raven Games). Wspaniały ilustrator i bardzo oryginalny game designer.

I... Założę się, że większość graczy, albo o nim nie słyszała, albo nigdy nie grała w jego gry, a Ci, którzy z nimi obcowali, mieli zazwyczaj... Mieszane uczucia.

„Mieszane” - to najwłaściwsze słowo, bowiem Laukat uwielbia mieszać. Miesza gatunki, mechaniki i tworzy unikalne fuzje. Ale właśnie przez to, że tak bardzo kombinuje i często splata ze sobą skrajne rozwiązania – jego gry nie przypadają do gustu masowej publice. Brak czystości gatunku powoduje zagubienie, zakłopotanie i jednym słowem – konfuzję. To trochę tak, jak komediowy horror, czy artystyczne kino akcji. Jednemu na dziesięć przypadnie do gustu – reszta popuka się w czoło. Laukat często miesza euro z ameri. I tak powstaje coś, co można nazwać eurotrashem. Dla fanów ameri będzie za dużo liczenia i za dużo „przesuwania sześcianików”, dla fanów suchego euro – stanowczo za dużo losowości. Kostki, karty, unikalne umiejętności i do tego storyteling. Kwintesencją jego stylu było Above and Below, gdzie wszystkiego było po trochu i jednocześnie wszystkiego było stanowczo za mało. I co dziwne – to właśnie ta gra zyskała największe uznanie wśród użytkowników BGG.

Co tu dużo kryć - jestem fanem gier Laukata, a City of Iron SE jest najświeższym nabytkiem w mojej kolekcji. Gra leżała na półce ponad miesiąc, a ja bałem się w nią zagrać, bo po przeczytaniu instrukcji – kompletnie nie wiedziałem, o co chodzi. Dopiero rozegranie pierwszej partii uzmysłowiło mi, czym jest CoI, ale nawet wtedy nie podejrzewałem nawet jak bardzo ta gra jest bogata.

To najbardziej złożony tytuł wśród gier tegoż autora, najbardziej rozbudowany, dający przytłaczającą wręcz ilość decyzji i jednocześnie – z najkrótszą kołderką, abstrakcyjnym zarządzaniem zasobami i najmniejszą losowością. I jest najbardziej „euro” ze wszystkich gier Ryana. Co też jest... Dziwne. :D

A co wymyślił Laukat?

W zasadzie trudno mi nawet znaleźć odpowiednie określenie. To Asymetryczny majority control + deckbuilding + zarządzanie zasobami z cywilizacyjną rozbudową tableu. Brzmi bez sensu? Bo w zasadzie ciężko to nazwać deckbuildingiem, skoro łamie w zasadzie wszystkie stworzone zasady przez Dominiona. Dla mnie, to w zasadzie action-building-menegment, bowiem karty zakupujemy od razu z całej dostępnej puli, akcje z kart wykorzystujemy na kilka sposobów, a dodatkowo – nie ma tu tasowania. Jest planowanie tego, co będziemy dobierać po kolei. A do tego wszystkiego – mamy nieco abstrakcyjne przesuwanie kosteczek i liczenie każdego najmniejszego nawet punkciku. I co zabawne mamy tu wszystkie elementy 4X. Ekspansja – jest. Exploracja – Jest. Wydobywanie surowców - jest. Exterminacja – Jest (poniekąd). Mamy suchą matematykę, a jednocześnie – Świat, który żyje, pulsuje i w którym chcemy być choć przez chwilę.

Cztery frakcje, dążące do dominacji, eksplorują i exploitują świat. Wszystko tonie w bajkowo-steampunkowo-fantasy klimacie. Totalny mish-mash. A więc jest to w zasadzie Cywilizacyjna gra, o rozbudowie naszego poletka, którego głównym celem jest przodowanie w produkcji określonych dóbr. Narzędziem do tego jest deck-action-building, ale tylko pośrednim, bo zarządzać i planować musimy tu wszystkim. Frakcje różnią się kartami i każdą gra się odmiennie. Do każdej trzeba podejść inaczej i skorzystać z innych umiejętności „experckich”. Fajne jest to, że zawsze wydaje nam się, że mamy gorsze karty od innych graczy i nasza frakcja jest najsłabszą, poczym gramy inną i mamy dokładnie takie samo wrażenie.

Bogata, trudna i wspaniała gra!:D

Najciekawsze jest to, że niektórzy jej zalety będą postrzegali jako wady i na odwrót. Jej złożoność i spory próg wejścia – dla jednych będzie wspaniały – inni się od niej dosłownie odbiją. Dlatego poniższe wady i zalety, są dla mnie mocno subiektywne i czasami czytajcie je dokładnie na odwrót.

Zalety:
- Przytłaczający ogrom możliwości i dróg rozwoju.
- Mnóstwo planowania, liczenia i móżdżenia.
- Wspaniała, kapitalna wręcz, oprawa! To jest PIĘKNE! Dla mnie to najładniejsza gra Laukata.
- Nowatorski deckbuilding! W coś takiego jeszcze nie grałem!
- Totalnie suche, a jednocześnie – klimat i stworzony świat wciąga dokumentnie.
- Asymetryczność frakcji. Niby jest niewielka różnica w kartach, ale czuć ją na każdym kroku.
- KLIMAT!
- Angażująca intelektualnie, a jednocześnie dająca sporo frajdy rozbudowa własnego tableu.
- Wiele dróg rozwoju i na razie nie zauważyłem wygrywających strategii.
- Ciekawe budowanie silniczka, który raz rozkręca się wolno – innym razem absurdalnie się „kombi”.
- Fantastyczna jakość komponentów.

Wady:
- Spory próg wejścia. Na początku jest wręcz obezwładniający.
- Mamy nieustające wrażenie, że gra nas ogranicza. Za mało mamy wszystkiego: Kart, kasy, wiedzy, akcji. To potrafi być bardzo frustrujące. Serio.
- Sporo tłumaczenia zasad.
- Wymaga gigantycznego miejsca na stole. Jak zwykle w grach Laukata potrzebny jest spory stół, ale w tym tytule już chyba przesadził. ;)
- Niewielka interakcja, a ta, która jest – jest negatywna i dosyć... Wkurzająca. Atak na nasze miasto i odebranie nam go, może zadecydować o zwycięstwie w wyścigu o punkty.
- Laukatowa instrukcja jest jak zwykle lakoniczna i niektórych zasad trzeba się domyślać (logicznie samemu interpretować).

9/10


obrazek
Carson City: Big Box
Emocje i strategia na Dzikim Zachodzie,
Gra dosyć już leciwa, ale czerpiąca garściami ze starych dobrych tytułów. Przyjemne połączenie worker placement, city-building i area control. Rozgrywka wymaga przyjęcia pewnej strategii, zdobywanie punktów nie jest ani proste ani oczywiste, a wybór postaci pomocników co runda pomaga ukierunkować nasze działania. Nowatorski mechanizm zarabiania i (utrzymywania!) pieniędzy oraz przeliczania pieniędzy na punkty w zależności od progresu gry.
O ile pierwsza rozgrywka jest trochę błądzeniem we mgle, o tyle już od drugiej rozgrywki nasze poczynania mają już więcej sensu i można już obrać jakąś taktykę. Gra się bardzo przyjemnie, nie jest to bardzo długi tytuł ale też na pewno nie jest to przerywnik pomiędzy cięższymi tytułami. Gra dosyć dobrze się skaluje w zależności od liczby osób, natomiast przy dwóch graczach gra się zdecydowanie inaczej niż przy pięciu. Co nie znaczy że gorzej.

Plusy i minusy:
+ mnóstwo fajnych mechanik i zależności. Widać że jest to dobrze zaprojektowana gra planszowa.
+ wybieranie postaci pomocniczych na początku tury
+ możliwość "zawalczenia" o miejsce na workera poprzez "pojedynki"
+ rozpatrywanie akcji worker placement w kolejności "ścieżki", bonusy za wczesne spasowanie,
+ fajna mechanika zarabiania na budynkach w zależności od innych czynników
+ losowy setup związany z rzucaniem kośćmi - każda rozgrywka trochę inna od poprzedniej
+ w samej podstawce postacie są dwustronne, więc nie znudzą się za szybko, a w dodatku są nowe postacie
+ zróżnicowanie i mnogość dróg do zwycięstwa - można kłaść nacisk na strzelanie, rancza, kopalnie, budynki, pociągi albo po trochu we wszystko
+ wyśmienite wykonanie i ładne grafiki oddające klimat Dzikiego Zachodu
+ dosyć wymagająca, dużo rzeczy które wynikających z siebie nawzajem, istotna jest kolejność wykonywania poszczególnych działań w turze
+ możliwość "napadu" na czyjś budynek w celu partycypacji w przychodzie
+ możliwość "zestrzelenia" czyjegoś workera z miejsca które okupuje
+ dużo dodatków i promek dostępnych w zestawie, m.in. rodeo - kolejna ciekawa mechanika
+ że gra dobrze, aczkolwiek inaczej działa zarówno na 2 graczy jak i na 4
+ do 5 graczy, a z drugim dodatkiem do 6.

- kości - wynik gry może być zależny od pecha - mogą się pojawić losowo bardzo silni bandyci, jeśli ktoś nie inwestował w rozwój umiejętności strzeleckich to może mieć problem i sobie z nimi nie poradzić
- pojedynki - gra może mieć za dużo negatywnej interakcji jak dla niektórych